Go to content

„Nie mamy domu, ale mamy siebie. Bezdomność jest jak choroba. Czasem się z niej wychodzi”

Fot. iStock / timoph

Mam pełną szafę i lodówkę. To co jest na koncie spokojnie wystarczy do kolejnego przelewu. Mieszkanie choć małe jest miejscem do którego wracam, bo daje mi spokój, tworzy moją oazę, daje schronienie. Od napotkanych przypadkowo ludzi usłyszałam, że żyję i tego mi zazdroszczą. Bo oni swoje życie nazywają walką o przetrwanie.

Zofia

Siedzi na ławce przy miejskim targowisku, w dłoniach ściska torbę w kratę. Zaciąga się papierosem. Podaje mi rękę, przedstawia się, czeka na moją reakcję. Wyciągam swoją dłoń w jej stronę, uśmiecha się kącikiem ust szepcząc, że myślała, że się będę brzydzić.

Ma czterdzieści pięć lat, wygląda na dziesięć więcej.

Edward

Towarzysz życia Zofii. Jest starszy od niej o trzy lata. Poznali się dwa lata temu na wigilii dla bezdomnych organizowanej przez jeden z kościołów.

– Zwyczajna miłość od pierwszego wejrzenia – mówi Edward. Tutaj nie ma żadnej różnicy, nie ma znaczenia, czy masz dom, czy go nie masz. Uczucia działają zawsze tak samo. Jak ktoś pyta skąd się znamy to ja mówię, że z jednej z imprez. No co, przecież nie kłamię – pokazuje braki uzębienia w szczerym uśmiechu.

Pytani o powód, dla którego znaleźli się na ulicy oboje podkreślają, że nie warto o tym mówić. Delikatnie próbuję drążyć temat, język nieco im się rozwiązuje.

– Z zawodu jestem elektrykiem. Pracowało się tu i ówdzie, często na budowach. Była robota, była wódka i zawsze jakiś kompan do picia. Taka praca to nieustające pasmo imprez. Człowiek nie czekał na weekend, żeby się napić bo dla mnie weekend był codziennie. Miałem kiedyś dziewczynę, ona mi powtarzała, że ci moi kumple wyprowadzą mnie w pole, moja matka mówiła to samo. Ja ich wtedy nie słuchałem, i to był mój błąd bo mając wiele przegrałem życie. Zbłądzić jest łatwo, dużo trudniej jest wyjść na prostą.

O sobie Zofia mówi niewiele.

– Kiedyś byłam szwaczką, a potem poupadały tu te wszystkie zakłady. Ja od zawsze byłam sama, taką mam osobowość. Mieszkanie miałam po dziadkach na poddaszu, praktycznie to na strychu starej kamienicy. A potem przyszła decyzja, że dom do zburzenia, dziadkowie umarli, oni mnie wychowali, pracę straciłam, nie było znikąd pomocy. Zaczęłam pić, trochę pomieszkiwałam u kuzynki, trochę u koleżanek, zamiast iść do przodu ja upadałam coraz niżej – zamyśla się kobieta. Nie ma o czym gadać dodaje. Nie mam żalu do życia, każdy jest kowalem swojego losu.

W kwadratowym zamykanym wiaderku Edward przyniósł kilka porcji pomidorówki.

– Dzisiaj poszedłem po nią pieszo, Zosia tu czeka bo nogi ją coś ostatnio bolą. Czasem jeżdżę autobusem bo do jadłodajni stąd jest spory kawałek, ale jak raz czy drugi złapała człowieka kontrola to mi się jeździć na gapę zdecydowanie odechciało. Kiedyś miałbym to gdzieś, ale dziś wolę się zupy niż wstydu najeść.

Pytam dlaczego większą część dnia spędzają akurat tutaj, przy targowisku, skoro do ‘domu’ mają stąd też kawałek drogi.

– Tylko połowę dnia – mówi Zofia. Potem sprzedawcy zaczynają pakować stragany. Wiesz ile dobrych rzeczy ląduje w koszach na śmieci? Mnóstwo. My czekamy, czasem coś ktoś da z dobrej woli, pamiętają o nas, mają nas na uwadze. Tutaj są planty obok, więc można posiedzieć. Ja czasem pomogę coś sprzątnąć, to ktoś rzuci groszem. Nie stoję z kubkiem, nie żebrzę. Może nie mam meldunku, ale mam swój honor.

Mówią, że muszą się stąd zbierać, i że jeśli chcę mogę pójść z nimi.

Ogródki działkowe. Idziemy wąską alejką, mijamy kolejno nazwy uliczek – brzoskwiniowa, morelowa, jagodowa. Ziemia jest mokra, buty mam całe w błocie, wczoraj padało. Zofia mówi, że deszcz to taka trochę ich zmora, bo wtedy altanka zawsze przecieka. Stajemy przy niskim kolorowym płocie, kobieta wyjętym z kieszeni kluczem otwiera kłódkę, zaprasza dalej. Moim oczom ukazuje się mały domek, jawiący się jakby był z papieru, postawiony jest z kilku płyt, z prowizorycznym dachem, światło do środka wpuszcza ściana z kilkoma szybami tworzącymi coś na kształt okien. W środku wersalka, odrapane ściany. Mała dwupalnikowa kuchenka, trochę nieumytych naczyń, dwa krzesła, mała ława, kartony z niezidentyfikowaną zawartością. Na środku niewielki piecyk. Wszechobecny zapach wilgoci, ściany miotane wiatrem. Pytam czy mają tu toaletę, w odpowiedzi słyszę, że nie, ma.

– Łazienka to luksus, tutaj jej nie ma, ale jak możemy to o siebie dbamy. W schronisku są łaźnie, tam można wziąć prysznic, dają mydło, ręcznik, na koniec czyste ubrania. Te które mamy na sobie niekiedy nadają się już tylko do wyrzucenia. Tam mają magazyn odzieży, zawsze się coś dla nas znajdzie. Wiosną odkręcają na działkach wodę, to jest trochę łatwiej. Zimą mamy taki patent, że nosimy z cmentarza. Zima była lekka, więc tam nie pozakręcali.

Zbliża się wieczór, pytają mnie czy mam ochotę na zupę, bo dla nich to czas by się posilić. W ich ‘domu’ jest zimno. Mimo wczesnej wiosny pogoda wciąż płata nam figla. Pytam czy nie lepiej by było, gdyby korzystali z noclegowni.

– Może byłoby cieplej, ale nie lepiej, to na pewno. Tam jest tłoczno, nie zawsze jest miejsce, czasem dokładają materace na środku choć i tak ledwo można przejść, wszędzie są piętrowe łóżka. No i ten zapach. Może tu nie pachnie fiołkami, ale tam ten zapach jest nie do zniesienia – mówi Edward.

– Tam dominuje hałas i tłumy ludzi, tam nie ma cienia prywatności, wszyscy są skupieni jak w jakimś barłogu. Może teraz faktycznie będzie tam mniej tłoczno, jak się robi ciepło to bezdomni wolą jakieś pustostany czy nawet klatki schodowe, zresztą wówczas nie podlegają kontroli, mogą pić, w schronisku wymagają trzeźwości. No chyba, że mróz jest trzaskający to wtedy się nikt nie ogląda czy piłeś czy nie, bo wtedy to gra się toczy o ludzkie życie. Nie można kogoś wystawić za próg, bo się napił.

Pytam jak znaleźli się na tych ogródkach działkowych i czy nikt ich stąd nie przegania.

– Ta działka była od lat opuszczona, ja to uważnie obserwowałem. Tutaj trawa rosła wyższa niż ten domek. Powoli żeśmy się tutaj sprowadzali, obok są inni działkowicze, ale my nikomu nie zatruwamy życia, to też nikt się nie skarży na nas. Jak któregoś dnia przyjdzie nam się stąd wynieść bo przyjdzie jakiś właściciel to nie ma problemu. Człowiek już nie raz spał na kartonach ułożony na samej górze jakiejś klatki schodowej, Nie raz się płonęło z upokorzenia, kiedy trącała cię straż miejska mówiąc, że masz stąd iść, że masz się wynieść, to powiedz, co gorszego może jeszcze nas spotkać?

Zofia mówi, że bezdomni mają swoje rewiry i że nie można sobie wchodzić wzajemnie w drogę.

– Nawet puszki czy złom każdy powinien zbierać w określonych miejscach. To taka niepisana umowa.

– Widzisz, można być bezdomnym przy tym całkiem normalnie żyjąc. Z toalety można korzystać w galerii, to niedaleko. Żeby się najeść wystarczy mieć kwit z opieki społecznej, wtedy jadłodajnia zawsze wyda posiłek. My to umownie nazywamy kartkami. A wraz z wiosną budzi się w nas nadzieja do życia. Zima to dla bezdomnego taka trochę kara od losu.

Zofia opowiada, że zdarzało się, że trafiała do szpitala z odmrożeniami.

– Wtedy niby człowiekowi pomogą, ale tak naprawdę traktują cię jak dodatkowy kłopot. Nie dość, że bezdomna to jeszcze nieubezpieczona, wiadomo. Nic nie ma za darmo, za wszystko trzeba zapłacić. Kiedy mały dziecięcy wózek którym zwozisz złom jest całym twoim majątkiem i źródłem utrzymania, nie licząc złapanych na szybko dorywczych robót, to jak ktoś okaże ci serce, to nie wybrzydzasz. Nawet jeśli jest to pielęgniarka, która zmienia ci opatrunek w szpitalu i się do ciebie uśmiecha. Mimo, że przed momentem słyszałaś za drzwiami, jak mówiła o tobie koleżance, że strasznie śmierdziałaś.

Edward mówi, że nieba by Zosi przychylił, że nie lubi kiedy jest smutna.

– To dla niej zbieram te tony złomu, puszek, makulatury. Żeby na jedzenie było, bo co to taki jeden obiad dziennie. Żeby głód nam nie doskwierał, bo znamy to bardzo dobrze i uwierz, że to jest okropne. Głód i chłód są tym, co najbardziej doskwiera.

– Ludzie często myślą, że bezdomni to tylko menele. A myśmy się nasłuchali tylu przeróżnych historii. W tych noclegowniach poznaliśmy różnych ludzi. Jedni oszukani przez współmałżonków, inni przez pracodawców, a nawet tacy co na ulicy wylądowali bo stracili cały dorobek życia w pożarze. Nikt nikogo nie wybiela, bo ludzi często gubi alkohol i inne nałogi. Na przykład hazard, też znam taki jeden przypadek. Przykro jednak czasem człowiekowi, kiedy się go wrzuca do jednego wora z innymi. Dziś jesteśmy tutaj, co będzie jutro? Tego nikt nie wie.

Rozmowa z Zofią i Edwardem pokazała mi, ze świat ludzi bezdomnych to taki trochę świat nadziei i poszukiwania nowego sensu życia.

Na koniec rozmowy kobieta dodaje.

– Kiedy jest się bezdomnym to schronisko potencjalnie jest w stanie ci wszystko zapewnić. Dostaniesz łóżko, jedzenie, ubranie. Dla niektórych noclegownia jest jak dom. Kiedyś można było tu przychodzić po osiemnastej w sezonie zimowym i po dwudziestej latem. Teraz można z niej korzystać całą dobę. My nie mamy domu, ale mamy siebie. W głowie wciąż jest nadzieja na lepszą przyszłość, a w sercu przekonanie, że tylko miłość się liczy. A bezdomność jest jak choroba. Czasem się z niej wychodzi.