Go to content

„Jesteś nikim, nie jesteś potrzebna, czas się rozstać”. Co czuje kobieta, która traci pracę

Fot. iStock / South_agency

Ewa

  Tego dnia, gdy zostałam zwolniona, miałam sen. Siedzę naga na plaży, wokół ludzie, śmieją się, wytykają mnie palcami. To był chyba proroczy sen, bo przecież tego dnia, kilka dni później czułam to samo: upokorzenie. 

Możesz to wypierać, ale jednak pierwszy moment pełen jest wstydu. Wychodzisz z papierkiem. Oto twoja nagroda za lata poświęcenia. Ktoś cię przytula, obejmuje, mówi, że będzie dobrze. Jest w tym życzliwość, ale też ulga. Uff, to spotkało ją, a nie nas.

U nas zwolnienia trwają od dwóch lat. Ostatniego dnia miesiąca popołudniu wszyscy wychodzą z ulgą. Tym razem nie my. Zwolnienie szefowej, czyli mnie, było spektakularne. Ci, którzy mnie lubili – naprawdę współczuli. W oczach mniej życzliwych widziałam triumf.

Zeszłam do samochodu, który stał na wąskiej uliczce koło firmy. Parkowałam tam kilkanaście lat, każdego dnia. Płakałam w tym aucie pół godziny, nie byłam w stanie do nikogo zadzwonić.

Kawał życia. Przeżyłam gorący romans, awansowałam, umarła moja mama, zakochałam się, urodziłam dziecko. Praca wciąż ta sama. Miałam poczucie jakby to właśnie rodzic powiedział mi: „Nie interesujesz mnie, radź sobie”. Albo wieloletni mąż: „No sorry, już się tobą nakarmiłem, teraz wypluwam resztkę, którą jesteś”.

Ewa, 15 lat pracy w korporacji, wysokie stanowisko, jej zespół liczył ponad 30 osób.

Magda

– Czułam tylko ulgę. Przynajmniej przez pierwszy miesiąc. Jakby ktoś zdjął mi z serca kamień. Pozwolił znów oddychać. Odebrałam dziecko od niani, wreszcie miałam czas na zabawę. „Ile ja mam klocków w domu” pomyślałam. Następnego dnia spałam do 10.00. Pierwszy raz, od pięciu lat, spałam dobrze. Tak to budziłam się co godzinę, dwie i zastanawiałam się; czy wszystko ogarnęłam,  dałam radę?

Magda, dwa lata pracy w wydawnictwie po kilkanaście godzin na dobę (w nocy też często)

– Co się dzieje przed?

Ewa: Od 16 roku życia pracowałam. Bywałam kelnerką w kawiarniach, roznosiłam ulotki, uczyłam dzieci windsurfingu. Lata życia nauczyły mnie: wszystko zależy od ciebie, jeśli chcesz – dasz radę. „Tylko nieudaczników zwalniają” myślałam w głębi duszy. To zresztą była dewiza mojej rodziny: „Jesteś świetna, masz pracę”. Rodzice prawnicy, siostry w dużych firmach, na dobrych stanowiskach.

W mojej firmie szybko awansowałam. Na początku postanowiłam: „Dam z siebie wszystko”. Wszystko to znaczy każdy weekend jeśli trzeba, każde popołudnie i wieczór. Nie odbierałam telefonów od znajomych, nie oddzwaniałam, żyłam pracą. Mówiłam: za jakiś czas to się zwróci. I zwróciło się– dostałam awans. Zarabiałam bardzo dobrze, prezes mnie cenił. Teraz bardziej nadzorowałam pracę niż tyrałam od rana do nocy. Ale wciąż byłam zaangażowana. Potrafiłam odwołać urlop, bo domykaliśmy ważny kontrakt z klientem.

Ta firma to był mój drugi dom, właściwie pierwszy. W firmie poznałam faceta, byliśmy ze sobą trzy lata. Oboje żyliśmy pracą. Potem on mnie zostawił – praca też stała się moim antidotum na smutek.

Cztery lata temu coś się zaczęło zmieniać. Zakochałam się, zależało mi na tym, żeby szybciej wracać do domu. Nie podobały mi się zebrania zaczynane o godzinie 18.00, wieczne pretensje przełożonych. „Trzeba zwiększyć zyski, zwiększyć zyski” słyszałam. To się stawało absurdalne. Na początku cisnęłam moich pracowników. A potem pomyślałam: niewiarygodne, mam 40 lat, uczestniczę w cyrku. Za te same pieniądze mam robić to, co kiedyś robiło kilka osób, mam stresować ludzi, nie mam narzędzi, które motywują – podwyżek, karnetów na siłownię, wyjazdów zagranicznych w ramach pracy. Wielu pracownikom zabrali służbowe samochody- na spotkania z klientami jechali autobusami.

Buntowałam się, kłóciłam, pierwszy raz mówiłam: „nie”. Moja pozycja wydawała mi się bezpieczna. Przecież pracowałam tyle lat. Mijały miesiące, zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko. „Późno” usłyszałam w szpitalu. „Pracowałam na przyszłość” odpowiedziałam. Z zazdrością, ale i z pobłażaniem patrzyłam na młode matki. I sytuacja zawodowa jest taka niepewna.

Wróciłam po urlopie macierzyńskim na swoje stanowisko, ale byłam inną osobą: zależało mi, żeby wyjść o normalnej godzinie. Nie miałam czasu na gierki z prezesem, umilanie mu czasu. Z pracoholiczki stałam się zwyczajna.

Uważałam, że to jest naturalne. Kilkanaście lat pracowałam na swoją pozycję. Niech rzeczywiście teraz młodzi siedzą po nocy skoro chcą, i to dla nich ważne.

Magda: Dopóki nie trafiłam do mojej firmy nie wiedziałam, że można tak ciężko pracować.

Ale ta firma była marzeniem – w mojej branży jedna z bardziej znanych, prestiżowa. „Proponujemy pani 2000 na rękę, bez etatu”. Zgodziłam się. Mam 28 lat, dużo moich znajomych zakłada jednoosobowe firmy, ale mi się wydawało, że stała praca, choćby to, że trzeba rano wstać, zebrać się, pojechać – pomaga w jakiejś normalności. Zresztą rodzice mówili: staraj się o stałą pracę, inaczej nie dostaniesz kredytu, nie będziesz dorosła. Cieszyli się z mojego sukcesu.

Nie wiedzieli, że: zarabiam 2 tysiące złotych, a pracuje dniami i nocami. Codziennie jestem świadkiem mobbingu. Słyszę, że ktoś jest nazywany idiotą albo debilem. Ja jestem tak nazywana. Łykam hydroksyzynę przed wyjściem do pracy. Mój narzeczony, pracujący na „frilansie” mówił do mnie: „ty po prostu zwariowałaś”.

Co się dzieje po? (pierwsza faza)

Ewa: Bałam się zadzwonić do przyjaciół, bałam się prosić o pomoc. Na początku wszyscy współczują, mówią, że, oczywiście, pomogą. Że załatwią, rozejrzą się. Ty mówisz: „spokojnie, nie pali się”,  ale w głębi duszy myślisz, że naprawdę ci ktoś pomoże. Tylko, że to się nie dzieje. To jest jak z chorobą, każdy współczuje, ale też ma swoje życie.

Gdy masz po czterdziestce i tracisz pracę, gdzie dobrze zarabiałaś i byłaś na wysokim stanowisku – wszystkim wydaje się, że muszą ci zaproponować nie wiadomo co. A takiej pracy nie ma. Więc nie dzwonią w ogóle. Czujesz się jak wyrzucona na śmietnik.

Potem rozsyłasz CV, dzwonisz, idziesz na spotkania gdzie przepytują cię młodsze o kilkanaście lat dziewczyny czy chłopaki. Czujesz wstyd, bo to jednak ty ich powinnaś przepytywać. Ale na tym rynku tak to nie działa….

Zamykałam się w domu, całymi dniami nie wstawałam z łóżka, potem miałam znowu przypływ energii. Góra dół, góra dół. Myślałam, że zwariuję.

Magda: Ja czułam ulgę i to się nie zmieniało. Jakby ktoś za mnie załatwił „brudną robotę”. Raczej myślałam: jak ja to w ogóle znosiłam? Cieszyłam się kawą rano, tym, że mogę dziecko odprowadzić do przedszkola, odebrać. „Jej, to ludzie o 14.00 spotykają się na lunch? Chodzą do kina?” „O 19.00 nie siedzą w biurze?” Zaczęłam zastanawiać się– czy na pewno chcę żyć jak moi rodzice? Starsza siostra? Na etacie, w stresie, a każdy dzień jest taki sam. Zwolnienie zmusza się do zmiany myślenia. To kryzys, ale może być budujący i prowadzić do zmian na lepsze.

Co się dzieje po później? (druga faza)

Ewa: Po pół roku zaczęłam normalnie oddychać. Pewnie plusem było to, że miałam oszczędności, pracował też mój partner. Tylko, że na początku mi to nie pomagało, później już tak. Co mogę zrobić dla siebie? Jak mogę wybrnąć z tej sytuacji, że pracy nie ma?

Wspólnie z koleżanką założyłyśmy agencję eventową. Na razie zarabiam mniej, ale widzę ile rzeczy mnie w życiu omijało. No i wyciągnęłam jedną lekcję – nigdy, przenigdy nie poświęcałabym się pracując dla kogoś. Poświęcać to się możesz dla swojej firmy. Poza tym to po prostu nie ma sensu.

Ewa: Dwa miesiące temu telefon, świetna propozycja pracy. Taka, że, gdy wyszłam ze spotkania – darłam się jak opętana. „udało się”. Zarabiam trzy razy tyle co w poprzedniej  pracy, mam wyższe stanowisko, pracuję mniej. Ale tamto doświadczenie przydało mi się…. bo dzięki temu w ogóle się mną zainteresowali, że pracowałam w TAMTEJ firmie. Nie ma tego złego…

W pracy, w miłości, w związku.

Nie wolno tylko tracić nadziei.