Zanim nadeszła Wiekopomna Chwila i moja córka dostąpiła momentu przyjęcia sakramentu Komunii, słucham w radio dyskusji o upadku wartości, wiary i te de wśród dzieci. Sale zarezerwowane rok wcześniej, prezenty wyrabiane ręcznie w fabrykach zagranicą, quady, złoto i dolary. Raczej wysnuwam wniosek, że spóźniłam się co najmniej pół roku ze wszystkim. Cóż.
Więc myślę sobie „Działam przeciwko komercji. Będzie skromnie”. Zrobię wszystko sama.
Tarte, sałatki, barszczyk i drugie. Co to dla mnie? Przyjeżdża moja mama (Babcia Basia czyli BB) mi pomóc, choć jak się potem okaże, pies, którego ze sobą zabiera zajmie jej więcej czasu niż pokrojenie choćby szczypiorku. Na szczęście uczyła mnie całe życie „Dziecko, umiesz liczyć? Licz na siebie”.
Więc liczę. Liczę pieniądze w portfelu,które znikają w zastraszającym tempie i liczę masła, śmietany, jajka i inne produkty, które w ilościach razy sto kupuję w spożywczym. Oczywiście, zapominam wciąż o czymś, więc krążę kilka razy, aż robi się popołudnie sobota, a ja nie mam NIC. Dosłownie nic.
Mam za to sukienkę pożyczoną od siostry, mam pofarbowane włosy, które wysiedziałam ponad 5 godzin u znanego kolorysty (spóźnił się troszkę i był po nieprzespanej nocy, ale warto!). Mam znajomych na tarasie, którzy przyjechali posiedzieć w ogrodzie. I mam psa BB, który wciąż ujada i przekopuje dziurę pod tarasem i tam znajduje swoją bazę do wycia. Hauuuuuuuuuu. „Mamo, czy buty doszły?” – pyta Klara, z którą wybierałyśmy buty na Komunię (oczywiście w cenie sukienki). „Tak, doszły rano, przymierz”. Oddycham z ulgą, gdy wsuwa swoje 35, bo dwie wcześniejsze pary odsyłałam pocztą (za małe lub za duże). „A coś na głowę?”. Auuuuuu czy Hauuuuuuu – już sama nie wiem.
Zostawiamy gości i jedziemy (skuterem) zamówić „coś na głowę” w zaprzyjaźnionej kwiaciarni. Gubię klapka po drodze i wjeżdżam w murek, gdy parkuję (sama). Mam obitą nogę i nie mam wianka. Pani Marysia (najlepsza florystka na świecie) pokazuje Klarze katalogi. Szukamy kwiatka we włosy, potem opaski, a na końcu wianka. „Przecież mówiłaś, że nie mogę mieć wianka!”- już prawie płacze moja córka, gdy sugeruję zrobić wianek. „Ja????”. „Tak! W tym sklepie z sukienkami tak powiedziałaś!” – już krzyk. Grzebię pamięcią w sklepie w Pruszkowie, gdzie wszystko sztuczne i brzydkie i przypominam sobie, że chodziło o te okropne wianki z plastikowych kwiatów. Tłumaczę Klarze, że wianek z prawdziwych kwiatów to nie to samo co sztuczny. Wracamy do katalogów, ale już siedząc na schodach przed sklepem, bo Klarze jest wstyd za moje (swoje?) zachowanie. Podobają nam się oczywiście inne modele.
Ale mam w pamięci swoją Komunię i to, że wszystkie dziewczynki miały suknie do ziemi, proste, najpiękniejsze moim, wtedy dziewięcioletnim, okiem, a ja dzięki autorytarności BB miałam suknię za kolana z falbanami z Bazaru Różyckiego za dwa pięćset. Wierzcie mi oddałabym wtedy pięćset za każdą inną, która sięgałaby do ziemi, bo przecież chodził o ten gest podnoszenia sukni, gdy się idzie. A ja podnosiłam tylko oczy do nieba, aby nikt łez moich nie widział, buuuu.
Wybiera(my) więc wianek taki jak sobie życzy Klara (koszt tyle samo ile sukienka!!!) i wracamy do gości. Wtedy też tłukę sobie tę nogę. Kulejąc wpadam na taras, gdzie wygrzewają się goście, a BB próbuje wyciągnąć wyjącego psa, który ugrzązł pod tarasem. Hauuuuu. Robię dwie margarity truskawkowe (mam genialny przepis!) i tarte jak w profesjonalnej restauracji, pieką się jedna za drugą. Noga spuchnięta, głowa spuchnięta, uszy spuchnięte od szczekania tego słodkiego (wrrr) kundelka BB.
Przeliczam sztuki mięsa, które przygotowała mama i z przerażeniem orientuję się, że jest po połówce na głowę. „Mamoooo! Czy ty umiesz liczyć?!”. BB nie umie wytłumaczyć dlaczego zrobiła tak mało, coś wspomina o tym, że poczęstowała pana taksówkarza, panią od sprzątania i tak dalej. Gościnność to wartość w dzisiejszych czasach. Lecę więc do marketu po łososie, aby upiec dla reszty. W sumie dochodzę do wniosku, że to lepszy pomysł, bo będzie jak w drogiej restauracji, gdzie urządzała Komunię moja siostra i każdy gość miał wybór, czy mięsne czy wege.
W dużym skrócie co dalej. Jest północ, a ja wyciągam czwartą tartę (nie tartą!). Mam przed sobą kilka godzin (niespania), by dokończyć resztę. Wstaję o szóstej i przygotowuję sałatki i małe przekąski. O ósmej orientuje się, że Klara nadal nie wstała, ja jestem w pidżamie, a stoły w ogrodzie nieprzetarte (o 9.00 Komunia). Przyjeżdża Tata Klary i pomaga jej się ubrać. Mimo że nie mam na to czasu biegnę im pomóc, bo gdzieś wewnętrznie czuję, że powinnam, że to jest ważna chwila, że wyobrażam sobie, jak to będzie za ileś tam lat, gdy będzie zakładała sukienkę ślubną i mam łzy w oczach i w ogóle.
Oni lecą po wianek, a ja szybko zmywam z siebie czosnek, suszone pomidory i inne sałatkowe produkty, zakładam sukienkę, ledwo susze włosy i już miałam wyjść, gdy… Okazuje się, że pies w nocy zjadł jedną z tart i chyba mu zaszkodziła (może więc dobrze, że jemu, a nie gościom, chociaż?) i cała podłoga w salonie jest w rozmazanej kupie. Więc podwijam tę piękną jedwabną sukienkę, rozmazuje makijaz łzami bezsilności i zmywam to przez ostatnie piętnaście minut, mając wrażenie, że to sen, zły sen.
Ale jestem na czas! I mówią, że wyglądam ładnie! Moja Klara najpiękniejsza, bo taka naturalna! I wszystko się udaje! I dostaję SMS-y, że to najfajniejsza Komunia, na jakiej byli! Więc co? Więc myślę sobie, że stare przysłowie o tym, że gówno szczęście przynosi – w moim przypadku się spełniło 🙂
PS. Pies wył pod tarasem cały czas. Nikt nie ruszył mięsa ani barszczu ani łososia. Wystarczyły tarty (czy tarte?). Następnym razem będę o tym pamiętać, gdy będę szykować wesele. Jurka? Klary? A może swoje? Hauuuu.