Niedługo potem składa pozew rozwodowy i głęboko oddycha. Jest „jako- tako”. Da się to wytrzymać, tę całą zdradę i jego odejście. Światełko w tunelu polega na tym, że zaczyna do niej docierać: odkąd go nie ma, jest spokojniejsza, mniej spięta, szczęśliwsza?
Pół roku później, Ewa dostaje maila. Nie jest to długa wiadomość, można ją streścić w kilku słowach: „bardzo przepraszam, że ukradłam pani męża, zwracam go jeśli jest pani jeszcze zainteresowana, wszystkiego dobrego, pozdrawiam”. Ewa czyta tę wiadomość kilkadziesiąt razy i nadal nie rozumie. Jak to „ja pani zwracam”? Ona wcale a wcale nie ma ochoty na ten „zwrot”. No bo jak to? Już sobie wszystko poukładała – i w głowie i w życiu. Wie, że może liczyć na rodziców i załamanych zachowaniem syna teściów, na kilkoro przyjaciół, a przede wszystkim na siebie. Odzyskała spokój.
Odpisuje więc uprzejmie, że bardzo dziękuje, ale ona nie jest zainteresowana, poza tym jednym szczegółem, żeby mąż (wkrótce były) nie zapominał o alimentach na syna. I też pozdrawia. W odpowiedzi przychodzi łzawy, chaotyczny list z pretensjami, że Ewa męża „nie wychowała”, a w ogóle to on w domu nic sam nie potrafi zrobić, po seksie natychmiast zasypia i nie ma z nim żadnej rozmowy. „Tego się nie robi” – zaznacza na koniec „złodziejka”, sugerując, że żona powinna lepiej przygotować męża dla jego nowej wybranki.
Ewie robi się jej nawet żal, ale tylko przez chwilę. Ona już jest gdzie indziej, w innym punkcie swojej związkowej świadomości. Zamyka komputer i myśli o tym, że pewne rzeczy przychodzą z czasem.
Po kilku miesiącach mąż zostaje przejęty przez kolejną panią. Ewa ma nadzieję, że tym razem bezzwrotnie.