Go to content

„Odeszłam, bo od tej miłości umarłabym. Nie dałabym sobie szansy, żeby nauczyć się żyć bez ciebie”…

Fot. iStock/cscafeine

A miało być tak pięknie… Całą sobą czułam, że to ty jesteś facetem, z którym chcę spędzić swoje życie. Tak się kochaliśmy. Była wiosna, a mnie oszałamiał twój zapach. Byłeś czuły, troskliwy. Dawałeś mi wszystko to, dzięki czemu czułam się bezpiecznie. Bezpiecznie przy tobie i dzięki tobie. Ginęłam w twoich ramionach. Silny, stanowczy, zwłaszcza gdy stawałeś po stronie tych, którym działa się skrzydła. Zapewniałeś, że będziesz mnie nosić na rękach. Wady? Czy miałeś wady? Może trochę mnie martwiło, że jesteś zamknięty w sobie, że niedużo mówisz, że nie mogę z ciebie wyciągnąć, co cię dręczy. Ale myślałam, że to przejdzie, że ja cię otworzę, nauczę cię mówić. W końcu ty pochodziłeś z domu, w którym rządził wojskowy rygor, kto miał z tobą rozmawiać o emocjach.

„Możesz się zamknąć?!?” – usłyszałam kilka miesięcy po ślubie. Wróciłeś z pracy, a ja tak bardzo chciałam ci coś opowiedzieć, rozśmieszyć cię, podzielić historią. Zamknąć się… warknąłeś, a ja zamarłam, jakby ktoś mi właśnie wymierzył policzek. Łzy napłynęły mi do oczu i zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Szybko się zorientowałeś. Po kilkunastu sekundach już mnie przytulałeś, przepraszałeś, scałowywałeś moje łzy. Nie wiedziałeś, co cię opętało, tłumaczyłeś się zmęczeniem w pracy, stresem, nowymi obowiązkami, które dostałeś. Uspokoiłeś mnie, przynajmniej chciałam wierzyć, że tak się stało.

To był jeden malutki kamyk, który został w moim bucie i czasami boleśnie o sobie przypominał. Ale nie chciałam go zauważać, przecież wszystko było dobrze, nic się nie działo. Bywały dni, kiedy byłeś bardziej oschły, odsuwający się ode mnie, nieobecny. „To praca” – mówiłam przyjaciółce, która wpadła na kawę, a do której ty nie raczyłeś się nawet odezwać. „Jest zmęczony i zestresowany” – szeptałam mając nadzieję, że szybko ci przejdzie.

Zaczęłam ci schodzić z drogi. Wyczuwałam już te momenty, kiedy byłeś rozdrażniony. Ale nadal do mnie wracałeś – ciepły, czuły, kochający. I ciąża! Rety, jak się cieszyliśmy. Zabrałeś mnie do naszej ulubionej kawiarni na wielką porcję toru bezowego, bo przecież sam mówiłeś, że teraz zasługuję na najlepsze. Czułam, że wróciłeś. Że czarne chmury, które się ostatnio nad nami zbierały, w końcu rozgonił wiatr i wyszło słońce. Zapomniałam o tych wszystkich lękach, mówiłam sobie: „Zobacz, głupia, jak on cię kocha, jak mogłaś się go bać, myśleć o nim źle”. I faktycznie, bez lęku czekałam na twoje powroty z pracy. Choć ten czas tak bardzo mi uświadomił, jak się bałam, w jakim napięciu żyłam, jak wyczekiwałam, z jakim humorem wejdziesz po pracy do domu.

Odrzuciłam te myśli. Bo teraz kładłeś głowę na moim brzuchu, głaskałeś go. Wybierałeś wózek, łóżeczko, meble, wanienkę. Chciałeś nawet od razu kupować nocnik. Żeby wszystko było gotowe, kiedy twoja córka pojawi się na świecie. Jak w kompulsji, kiedy się poznaliśmy, na początku pragnąłeś dać wszystko co najlepsze – swoją uwagę, miłość, dobroć, jakbyś wiedział, że masz limit na uszczęśliwianie. Że dawać to, co dobre, możesz tylko do czasu, aż nie wyczerpie się w tobie wypracowany zapas.

Później już nic ci nie pasowało. Że mała płacze, że ja jestem zmęczona, że nie zawsze zdążyłam posprzątać i zrobić obiad. „Pracuję, słyszysz!” – syczałeś wyrzucając mi, że ja siedząc w domu nie jestem w stanie iść po głupie zakupy. Nie reagowałeś na mój płacz. „Przestań się mazać. To już na mnie nie działa” – mówiłeś. A ja na podłodze, koło łóżeczka Neli, pytałam się, gdzie ty jesteś, co za potwór mi ciebie zabrał…

Wyjechałam do mamy. Nic jej nie mówiłam, a ona głośno powtarzała, że muszę odpocząć, że jestem zmęczona, że nie może być wszystko na mojej głowie. Teraz ty płakałeś. „Nie umiem bez was żyć” – pisałeś. Na odległość miałam odwagę ci powiedzieć, że mnie ranisz, że krzywdzisz, że nie zasługuję na takie traktowanie, że ja się staram, kocham cię, ale to jak widać nie wystarcza, żebym była przy tobie szczęśliwa, żebyś ty był szczęśliwy ze mną. Może nie byłam tą kobietą, może go rozczarowałam, może myślał, że będę inna… Przez ten tydzień, kiedy byłam u mamy, rozmawialiśmy chyba więcej niż przez ostatni rok. Przez telefon, wieczorami, nocami. Zapewniałeś, że kochasz, że to nie tak, że nie zasługuję na ciebie, bo to ty nie zasługujesz na mnie. Że jestem taka dobra, kochana, cierpliwa. Obiecałeś zmienić pracę, bo to w niej oboje upatrywaliśmy wszystkich naszych kłopotów.

Kilka razy jeszcze od ciebie uciekałam. Nie byłam w stanie unieść poziomu lęku, który towarzyszyły mi przez lata życia z tobą. Nie wiedziałam, czego się po tobie spodziewać, co przyniesie mi kolejny dzień. Czy okropny chłód z twojej strony, czy złośliwe komentarze na mój temat. A może bukiet kwiatów, kiedy pamiętałeś o naszej rocznicy, moim urodzinach, imieninach, a nawet datę pierwszego spotkania? Ktoś kto nie kocha, mógłby to wszystko pamiętać? Z czasem przestało to być ważne. Za zimny obiad, ręcznik na podłodze w łazience, za za późno wstawione pranie karałeś mnie kilkudniowym milczeniem. Nic nie mówiłeś. Rozmawiałeś jedynie z Nelą, z nią się bawiłeś, jej dawałeś miłość, która dla mnie była coraz bardziej niedostępna.

Moje życie kręciło się wokół pracy, domu, córki i ciebie. Zamknąłeś mnie w złotej klatce strachu. Miałam wszystko – piękny dom, cudną córkę, męża, o którym wszyscy myśleli, że nieba by nam uchylił. Ale to ja przestałam spać po nocach, to ja z obawą czekałam na zgrzyt zamka w drzwiach. To ja wstawałam z łóżka, dopiero jak wyszedłeś z domu, bo nie chciałam stać się już rano pretekstem do kolejnej awantury.

Wylądowałam w szpitalu z okropnymi bólami głowy. Migreną, która myślałam, że rozwali mi czaszkę. Teraz ty się przestraszyłeś, trzymałeś mnie za rękę. A ja byłam jak wyzuta z uczuć, chciałam, żebyś poszedł, żebym nie musiała cię oglądać, żebyś dał mi spokój. „Ale ten mąż panią kocha” – powiedziała pielęgniarka, kiedy wyszedłeś. To wtedy coś we mnie pękło. Płakałam. Płakałam przez kilka godzin, kiedy przyszła do mnie psycholog, nie byłam w stanie nic powiedzieć. Ona czekała, aż mnie na chwilę opuści strach i wstyd, wstyd za to, jak beznadziejną żoną byłam… Bo tak się wtedy czułam. Bezwartościowa, nic nie potrafiąca, źle zajmująca się dzieckiem, domem i tobą. W końcu tyle razy to słyszałam, że byłam przekonana, że to prawda.

Dostałam zwolnienie od psychiatry. Załamanie nerwowe, głęboka depresja. Na kilka miesięcy. Pojechałam z Nelą do mamy. Nie odbierałam twoich telefonów, SMS-ów, gdy przyjeżdżałeś do Neli, chowałam się w pokoju albo wychodziłam. Musiałam pozbierać się na nowo, bez strachu przed tobą. Nie tym razem. Wiedziałam, że jeśli do ciebie wrócę, nie przeżyję, poddam się. W imię czego? Tej toksycznej miłości, którą mi dałeś. Tak, mój ojciec nas zostawił, jak byłam dzieckiem. Tak, twój ojciec był tyranem, wojskowym, który tylko was karał, nigdy nie nagradzał. Tak, oboje wyszliśmy z potłuczonych rodzin, z przetrąconymi emocjami, oboje mający deficyty miłości. Ale to nie znaczy, że ty możesz mnie niszczyć i że ja mogę na to pozwalać. Nic tego nie usprawiedliwia. Odeszłam, bo od tej miłości bym umarła. Nie dałabym sobie szansy, żeby nauczyć się żyć bez ciebie, żeby zrozumieć, że mogę być kochana prawdziwie. Chciałabym, żebyś ty zrozumiał, że kochać, to nie znaczy krzywdzić. To nie jest normalne, choć tak bardzo próbowaliśmy siebie przekonać, że jest.