Go to content

„Było fajnie, ale mamy rodziny”. Jak porzuca kochanek

Jak porzuca kochanek
Fot. Flickr / Thomas Berg / CC BY-SA

(…) Kilka miesięcy temu znalazłam się w dość skomplikowanej relacji. Dla wielu może nawet w niezrozumiałej, ale tak się wydarzyło. Jako mężatka zakochałam się, jak łatwo się domyślić nie w mężu. Nie było to zwykłe zauroczenie, które szybko przychodzi i odchodzi. Zakochałam się w swoim przyjacielu. Miłość do niego pojawiała się powoli, zdobył moje uczucie stopniowo, jak kropla, która drąży skałę. Po roku niezobowiązujących spotkań, rozmów, zainteresowania z jego strony, pękłam i dałam temu uczuciu zawładnąć moim sercem.

I w momencie, kiedy ja się otworzyłam, druga strona nagle się zaczęła się wycofywać. Najpierw brak telefonu, brak zainteresowania, unikanie. Jeszcze się łudziłam, że nie ma czasu, ma problemy w domu itp. Ale ta huśtawka emocjonalna mnie wykańczała psychicznie. Poprosiłam o rozmowę i usłyszałam coś czego się do końca nie spodziewałam. „To co nas łączyło zaszło za daleko, nie możemy więcej się spotykać, bo oboje mamy swoje rodziny, a sytuacja jest zbyt skomplikowana. Było fajne, ale się skończyło. On musi myśleć o swojej rodzinie, a nie o mnie, więc koniec”.

To był dla mnie szok. Nie dawałam mu przecież poznać, że z mojej strony było coś więcej, a tu takie niespodziewany obrót rzeczy. Czułam się jak idiotka, przecież wiedziałam, że nie zostawi dla mnie żony, ani dziecka, nawet tego nie chciałam. Miałam przecież swoją rodzinę, dzieci. Nie wiem na co wtedy liczyłam, ale na pewno nie na to.

Po tej rozmowie „wyłam”, nie chciało mi się żyć. Nic mi się nie chciało. Czułam jakby ktoś wyciął mi serce i tak zostawił z pustym miejscem.

Marzyłam tylko o tym, żeby ten dzień się w końcu skończył, a ja o nim jak najszybciej zapomniała, żebym rano wstała i wróciła do normy.

Najgorsze, że musiałam wrócić do domu, do męża i dzieci, i grać, być przynajmniej dobrą matką, bo żoną już nie byłam…

Spotkania i rozmowy z przyjacielem uświadomiły mi, że moje małżeństwo nie istnieje, że z moim mężem łączą nas tylko tzw. sprawy organizacyjne domu, dzieci, że nie mamy wspólnych zainteresowań, pasji, właściwie to poza dziećmi nie mamy nic wspólnego. Mojemu mężowi taki układ pasował, miał zadbaną i ustawioną żonę, czegóż chcieć więcej. Tylko, że mnie już przestało to pasować.

W tym właśnie dniu po jednym rozstaniu podjęłam decyzję o rozstaniu z mężem. O dziwo mąż przyjął to normalnie, takie przynajmniej sprawiał wrażenie, widział, że od dawna mieliśmy problemy i nie potrafiliśmy sobie z nimi poradzić, a może już nie chcieliśmy.

I tak w jeden dzień rozstał się ze mną facet, którego ja bezgranicznie kochałam, a ja rozstałam się z facetem, który jak twierdził, że mnie kochał, ale już nie miał siły na walkę o nasz związek.

I wtedy przyszedł dół. Poczucie, że jestem całkiem sama. Czułam się już tak kiedyś wielokrotnie, ale nie z taką siłą.

Rano nie miałam siły wstać do pracy, pustka wypełniła mi cały dzień…

Musiałam odnaleźć się w nowej rzeczywistości bez poczucia, że jestem dla kogoś ważna, bez przyjaciela, do którego mogłam dzwonić w każdej chwili, porozmawiać na każdy temat. W głowie pojawiały mi się tematy naszych rozmów, ale ja już nie miałam rozmówcy, który by mnie wysłuchał.

Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Nie mogłam być nawet na niego zła, bo dlaczego. Przecież chciałam, żeby był szczęśliwy, skoro wybrał rodzinę, to w sumie chwała mu za to.

Tylko co ze mną ? Co ja mam teraz ze sobą zrobić? Jak żyć, kiedy najbliższy mi człowiek odszedł ?

Mówiłam sobie, że to minie, że przecież czas jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Chciałam, żeby minęły kolejne dni, tygodnie, miesiące i wtedy zapomnę o tym wszystkim, stanę na nogi.

Tylko co zrobić z tymi pustymi dniami, jak zmusić się do wstawania codziennie rano, jak zająć się dziećmi, jak pracować ? Co zrobię jak go spotkam?

Musiałam coś wymyślić. Oczywiście próbowałam sobie wmówić, że to co się zdarzyło, to tak miało być, nie mam przecież wpływu na to co się stało, na niego, nie zmuszę nikogo, żeby był ze mną.

Nagle zaczęłam mieć wątpliwości co do tej naszej przyjaźni, może to w ogóle nie była przyjaźń, skoro tak łatwo można mnie wyrzucić ze swojego życia. Czułam się jak stara, niepotrzebna rzecz, której trzeba jak najszybciej się pozbyć, tak szybko, żeby nikt nie zauważył, że w ogóle była w pobliżu. „Mała dziewczynka” we mnie szalała w wymyślaniu jaka to ja jestem beznadziejna. Nie mogłam jej na to pozwolić …

Zaczęłam działać.

Godzinami siedziałam na telefonie z przyjaciółką, która pomagała mi się pozbierać…

Dzięki niej zaczęłam widzieć dobre strony tej sytuacji, zrozumiałam, że trzeba żyć dalej, że powinnam mu podziękować, bo dzięki niemu podjęłam decyzję o rozstaniu z mężem, że mam w końcu szansę być szczęśliwa. Dziękuję Aga 😉

Kiedy tylko nie chciało mi się żyć dzwoniłam do niej i rozmowa z nią mi pomagała.

Problem był tylko w tym, że ja potrzebowałam lekarstwa 24 godziny na dobę, bo „mała dziewczynka” we mnie była bardzo sprytna i dopadała mnie w najmniej spodziewanych momentach.

Przyjaciółka jednak miała swoje życie i rodzinę, więc nie mogłam jej ciągle zawracać głowy. Musiałam wymyślić coś innego, aby zrzucić z siebie te emocje. Zaczęłam pisać pamiętnik i muszę przyznać trochę pomagało. Ale wciąż było mało. Nie należę do osób, które są bierne i czekają, aż nicość je pochłonie. Bałam się, że jak w nią wpadnę, to już nic mnie nie uratuje. Więc musiałam działać. Zapisałam się na terapię. Terapeutka doradziła mi, abym zaczęła sprawiać sobie codziennie jakieś przyjemności.

A ja matka, jeszcze żona, nagle zaczęłam mieć problem z tymi przyjemnościami. Próbowałam sobie przypomnieć, co sprawiało mi przyjemność w młodości. Do głowy wpadło mi bieganie. Kiedyś gdy miałam jakiś problem, to biegałam. To był strzał w dziesiątkę. Zaczęłam od krótkich dystansów, poczułam to.

Zaczęłam biegać słuchając muzyki, a to kolejna nowość. Nie pamiętałam, kiedy tak normalnie jej słuchałam. Więc dostarczałam sobie podwójnej przyjemności.

I tak stopniowo skupiłam się więc na sprawianiu sobie przyjemności.

Nagle w swoim nabitym grafiku znalazłam czas na godzinne bieganie, co było dla mnie również swego rodzaju medytacją. Po dwóch kilometrach problemy przestawały istnieć w mojej głowie. Skupiałam się tylko na biegu. Tak mi się to spodobało, że zaczęłam startować w organizowanych biegach na 5, 10 km. W planach mam półmaraton, a później może maraton.

Zaczęłam marzyć o podróżach, i kiedy pojawiła mi się ta myśl w głowie, dostałam propozycję wyjazdu na 7 dni do Francji, nawet się nie zastanawiałam, kolejna przyjemność. Skoro podróże, to dobrze by było znać język, francuski mi nie leży, ale zapisałam się na angielski. Chodzę raz w tygodniu, zaraz po pracy.

Wieczorami, żeby nie myśleć czytałam, właściwie pochłaniam książki, gdy tylko kończyłam jedną już musiałam mieć kolejną w pobliżu. Bałam się bezsennych nocy i tego ciągłego rozmyślania, więc wolałam czytać i zasypiać zmęczona.

To był mój sposób na przeżycie tej żałoby, o której mi mówiła moja terapeutka i pokonania tego kryzysu. Wiem, że nikt za mnie tego nie zrobi.

Nie chciałam tylko biernie czekać, aż minie ten czas. Nie chciałam, aby moje dzieci widziały wciąż smutną, zniechęconą do życia matkę. Wiem, że przez to bieganie, podróżowanie ( bo nagle pojawiły się też inne propozycje wyjazdów) i inne moje zajęcia, one tracą, bo nie spędzam z nimi wystarczająco dużo czasu. Wtedy mówię sobie, że robię to również dla nich, bo jak ja będę szczęśliwa, to przecież one również na tym skorzystają.

Życie jest za krótkie, a im człowiek starszy tym ten czas biegnie jeszcze szybciej. Nie mogłam czekać pół roku, czy roku i nic nie robić, tylko tkwić w tym dole. Nie mogłam na to pozwolić. Dlatego działałam i nadal działam.

Nie mówię, że nie boli. Boli, każdego dnia, gdy pomyślę, że to koniec mojej miłości  (dziwne, że w tym wieku tak ją przeżywam, ale nie zastanawiam się zbytnio nad tym) , że mąż się wyprowadził i że jestem sama, choć w tym przypadku na własne życzenie, ale to też boli, że się nam nie udało.

Boli i to bardzo, ale wiem już, że to minie. Może znowu będę smutna, pełna żalu i zrezygnowania jeden, góra dwa dni. Akceptuję to, nawet się temu chwilowo poddaje. Ale nadal sprawiam sobie małe przyjemności, one weszły mi już w krew i to mi pomaga.

Gdy czuję, że się rozsypuję, wkładam strój do biegania i deszcz, śnieg czy wiatr mi nie przeszkodzą. 5 km biegu dla mnie działa cuda. Wracam pełna endorfin i mogę żyć dalej. Czasami zdarza się, że nawet te 5 km nie zdziała cudów, to wtedy się poddaję. Daję sobie czas na płacz, smutek, ale góra dwa dni. Później wiem, że wrócę do mojego stanu zero. Bo lepszy stan zero niż ten poniżej kreski. A kto wie może niedługo przekroczę stan zero i wyląduję na plusie?

Na razie pilnuję stanu zero. A czas pokaże…

Kama


List nadesłany w ramach naszej akcji: „Pokonałam kryzys. Ty też możesz”.