Go to content

Żyłam z kłamcą. Nawet, gdy mówił, że kupił mleko, bułki i chleb, nie wiedziałam, czy mu wierzyć

Fot. iStock / Tatiana1987

– Wracaliśmy od ciotki, wszystko było zwyczajnie. Rozmawialiśmy o jego pracy, coś tam przebąkiwał o zmianie, że może gdzie indziej lepiej płacą.  A ja w duchu modliłam się, żeby już tylko nic nie kombinował. Mieliśmy wystarczająco dużo problemów i bez tego. Pomógł mi wnieść wózek synka na górę, nawet łóżeczko mu pościelił. Cmoknął mnie w policzek i powiedział, że szybko skoczy do sklepu po chleb, bo nawet kolacji nie będzie z czego zrobić. I wrócił pobity… po czterech dniach. Zapytałam, co wymyśli tym razem, jaką bajkę znowu będzie usiłował mi przemycić. Bo przecież już słuchałam opowieści o wyjazdach na kursy, o bogatych znajomych, którzy mieli nas zabrać na Karaiby, o awansie na wysokie stanowisko. Patrzył na mnie jakoś tak inaczej niż zwykle i pierwszy raz od 10 lat usłyszałam: – Monika, ty żyjesz z kłamcą. Pomyślałam wtedy naiwnie, że skoro w końcu głośno się przyznał, to może wszystko zacznie się zmieniać. W poniedziałek rano pojechał do firmy, zwyczajnie na ósmą. Po 12-tej odebrałam telefon z kadr, że mąż, gdy odchodził od nich tydzień temu, zapomniał zabrać dokumenty. Słuchawka wypadła mi z rąk. Sama sobie powtórzyłam jeszcze raz: – Ty żyjesz z kłamcą, Monika.

O niektórych ludziach mówimy: to urodzony kłamca. Czy rzeczywiście można przyjść na świat wyposażonym w zdolności ułatwiające wprowadzanie innych w błąd?

Już w latach 20. psychologowie wykazali, że nie istnieje trwała cecha zwana uczciwością. Nie można zatem również urodzić się kłamcą. Pomimo takich wyników badań autorytety w dziedzinie badań nad kłamstwem, a do takich można zaliczyć Paula Ekmana, piszą o naturalnych kłamcach*. Zdaniem Ekmana, ludzie ci już w dzieciństwie nabywają przekonania, że potrafią wprowadzić w błąd swoje otoczenie. Nie odczuwają żadnego strachu przed przyłapaniem na oszustwie. W badaniach Ekmana nie zidentyfikowano specjalnych cech osobowości, które by odróżniały naturalnych kłamców od innych ludzi. Nie były to osoby psychopatyczne, natomiast charakteryzowały się elastycznym, kombinatorycznym sposobem myślenia.

Monika

– Nikt mnie nie ostrzegał przed Wojtkiem, nie umoralniał, żebym uważała, bo to patologiczny wręcz kłamczuch. Taki, który już sam nie wie, co jest prawdą, a co fikcją. Jego matka i siostra czasem coś tam uszczypliwie rzuciły, czy w dowód mu zaglądałam i czy pewna jestem, że ma na imię tak, jak mi powiedział. Nie rozumiałam tych uwag, tym bardziej, że od niego wiedziałam, iż relacje z jego matką nigdy nie należały do zbyt głębokich. Obwiniał swoją mamę o rozpad małżeństwa z jego ojcem, o wieczne wtrącanie się do jego życia, o brak miłości i zainteresowania. Mówił, że ona całe życie tylko jego siostrę widziała, bo mądrzejsza, bo dwa kierunki studiów. Bo zarabiała tyle, że matce auto kupiła. Było mi go żal. Wiem, dorosły facet, ale cały czas też dziecko, które czuje i widzi, że nie jest najważniejsze dla najważniejszej dla niego osoby. Nie dociekałam, jak było, w końcu to z nim miałam żyć, więc jemu wierzyłam.

Pierwsze dwa lata było bajecznie. Oczywiście, teraz już wiem, że kłamał od samego początku, tylko jakoś tak delikatniej, niepostrzeżenie. Może inaczej powiem – nie krzywdził nas tym, nie docierały do mnie żadne sygnały z zewnątrz. Pracował, zarabiał, opiekował się nami. O swoim ojcu nie wspominał prawie w ogóle, krótko ucinał, że odszedł przez matkę i ich zostawił, że nawet nie wie, gdzie on jest. Ale też bronił, nie pozwalał powiedzieć złego słowa. Awanturował się, gdy na rodzinnym spotkaniu ktoś coś o nim wspominał. Jakby strzegł ogromnej tajemnicy, która zresztą z biegiem lat wypłynęła. Zwyczajnie się rozeszli, jak wielu ludzi, ale synem się interesował. To Wojtek chcąc z siebie zrobić ofiarę opowiedział zmyśloną historyjkę o bezdusznym ojcu, który go zostawił. I później już trzeba było ciągnąć wątek. Zamiast zwyczajnie się przyznać, powiedzieć, że czuł żal i przeprosić. Wolał obrazić, zranić i stracić ojca, niż powiedzieć prawdę.

Pierwszy raz kiedy poważnie mnie okłamał, kiedy się wydało, zapamiętam do końca życia. Do końca życia będę sobie wyrzucać, że właśnie wtedy nie odeszłam. Synek zachorował, mąż był w pracy i nie odbierał. Potrzebowałam samochodu, który zabrał do mechanika. Zadzwoniłam i usłyszałam, że nic nie wiedzą, żeby mieli robić przegląd w naszym aucie. To mnie już zaniepokoiło, ale pomyślałam, że może coś źle zrozumiałam. Zamówiłam taksówkę i jeszcze raz zadzwoniłam do firmy, żeby usłyszeć zdziwiony głos sekretarki, bo przecież pan Wojciech jest na chorobowym od dwóch dni. Stan Kubusia był o tyle zły, zapalenie płuc i oskrzeli, że lekarz położył go na oddziale. Nadal usiłując się dodzwonić do męża zbiegłam do pobliskiego sklepu dokupić kilka rzeczy do szpitala. Tam przy płaceniu odrzuciło mi kartę z powodu braku środków na koncie. Wyszłam blada, zalogowałam się do systemu bankowości będąc przekonana, że mnie okradli. I dużo się nie pomyliłam, bo owszem, ale zrobił to mój własny mąż. Nic nie rozumiałam, z trudem powstrzymywałam łzy. Przyjechał do nas wieczorem. Jak gdyby nigdy nic, czuły i troskliwy, że przeprasza, ale miał ważne spotkania służbowe, potem u mechanika utknął. Nic się nie odzywałam, tylko kazałam mu się wynosić. Zadzwoniłam do moich rodziców i do nich wróciłam z synem. Wojtek szalał, przepraszał, tłumaczył. Raz płakał i błagał, raz znikał na dwa dni i pisał żenujące SMS-y, że zmarnował nam życie, że na nic nie zasługuje. Ohydne to było, bo już wtedy knuł kolejną intrygę, na którą oczywiście dałam się nabrać. Bo to mniej więcej wtedy też odkryłam, że spodziewam się drugiego dziecka…

Wróciłam, bo choć wiedziałam, że znowu zmyśla, że historia o napaści i szantażu, jest grubymi nićmi szyta. Że cholera wie, gdzie był wtedy te dni „na chorobowym” i na co przepuścił pieniądze, to jednak był ojcem moich dzieci. Najgłupsze na świecie myślenie mi się włączyło, że sobie sama nie poradzę, że nie podołam, że on pewnie w końcu przestanie. Że drugie dziecko to jeszcze większa odpowiedzialność, więc siłą rzeczy się zmieni. Zmienił, na gorsze.

Kłamał na każdym kroku, gubił się w tym. Kłóciliśmy się, pytałam po co to robi, co to za życie, skoro zastanawiam się i analizuję każde jego słowo. Raz mi warknął, że po prostu tak się dzieje, że jak już raz się zacznie, potem ciężko się z tego wyplątać. Że jedno rodzi kolejne, że niełatwo z tym skończyć. I że nic takiego oprócz tych kilku przypadków, gdy przesadził, się nie stało. Bo on czasem tylko koloruje rzeczywistość, żeby było ciekawiej. Powiedziałam mu wtedy, że łatwiej i lepiej dla wszystkich samemu ją zmienić, niż malować historiami rodem z science fiction. I co takiego jest szarego, strasznego w naszym życiu, że trzeba je podrasować  bajkami, które nie istnieją. Nie usłyszałam odpowiedzi, za to nazajutrz karmił mnie kolejną historią z palca wyssaną szczerze wierząc w to, że nadal mu ufam. Urodził nam się drugi syn, nadal żyliśmy w świecie, którego się bałam. Bo nie wiedziałam, co w nim jest prawdziwe, a co zniknie, jak tylko przyjrzę się temu bliżej. Zaczęłam się zastanawiać, popadać w paranoje, sprawdzać każde jego słowo. I w nocy, gdy on spał zastanawiałam się, do czego to nas doprowadzi. I dlaczego nas, skoro to nie ja jestem kłamcą.

Przecież ja nawet nie wiem, czy jestem szczęśliwa. I nie chodzi mi o to, że on może mnie zdradza, może z kimś spotyka. Tylko gdy mówi, że jestem piękna, że najważniejsza, że nas kocha, to skąd mam wiedzieć, czy mówi prawdę? Zaczęliśmy się w końcu od siebie oddalać, kochałam go i szczerze nienawidziłam jednocześnie. Łapałam na tym, że czuję do niego wstręt przez to, że nas ciągle oszukuje, że robi to patrząc mi prosto w oczy. Wyprowadziłam go z sypialni, przestaliśmy jeść wspólne posiłki, nawet do rodziny jeździłam sama z dziećmi. Mama mnie zapytała ostatnio, czy nie szkoda mi życia dzieci i swojego własnego. Tyle razy nas zawiódł, niby błahostkami, ale szczególnie dla dzieciaków, to bolesne sprawy. Obiecywał im  basen, kino czy wyjazd w góry, a potem przyjeżdżał i kłamał.  Zmyślał, oczerniał innych ludzi, żeby tylko odepchnąć od siebie winę. Tylko że to ja uspokajałam potem naszych płaczących synów, bo tata znowu nawalił. I to ja musiałam, odpowiadać na trudne pytania, czy tata ich w ogóle kocha. Tłumaczyłam go, a on w tym czasie był z kumplami, prowadził lewe interesy za moimi plecami, pił gdzieś z koleżanką. I snuł w głowie, kolejną opowieść do sprzedania najbliższym.

Ostatnim wyczynem przelał szalę goryczy. Dał mi do zrozumienia, że nie da się żyć z kłamcą. Mimo obiecanej terapii, na której jest. Dobrze, że tam trafił, może w dalszym jego życiu będzie mu łatwiej. Wyswobodzi się z matni oszustwa, w jakiej żył tyle lat. Może zacznie dostrzegać prawdziwość i doceniać lojalność. Życzę mu tego z całego serca. I swoim dzieciom też, bo dobrze gdyby odzyskały prawdziwego tatę. Ja już przestałam się łudzić i mimo tego, że Wojtek się stara, nie potrafię już z nim być. Doprowadził do tego, że nawet gdy wypowiada zwykłe zdanie: ” Kupiłem chleb, bułki, mleko” nie wierzę w ani jedno jego słowo.

Wysłuchała: Anika Zadylak


* źródło psychologia.edu.pl