Go to content

Po zdradzie czas ma konsystencję budyniu – nie potrafisz określić początku ani końca, czujesz ból, który nie mija

Fot. iStock/lekcej

Jest wieczór, ale dzień i noc zlewa się mi w jedno. Spędziłam kilka ostatnich godzin w stanie, który trudno mi określić. Nie wiem nawet czy płakałam, bardziej trwałam w jakiejś dziwnej pozycji w kompletnej, bolesnej ciszy. Wiesz, jak to jest, kiedy cisza boli? Kiedy sekundy, minuty, godziny mijają, przepływając przez twoje palce, a ty nawet ich nie zauważasz? Czas ma wówczas konsystencję budyniu, nie sposób go pochwycić, nie sposób wyznaczyć mu jakiś początek i koniec.

Wczoraj odszedł ode mnie człowiek, z którym byłam dziesięć lat. Odszedł z moją przyjaciółką. Na jednym wdechu poinformował mnie, że zdradza mnie z nią od roku, że planują dziecko, którego ja nie mogłam mieć. Jak policzek w twarz uderzyła mnie świadomość, że oto nagle, z dnia na dzień zostaje sama. Że oszukiwano mnie przez ponad dwanaście miesięcy, to jest nokaut najgorszy z możliwych, ze strony dwóch najbliższych mi osób, którym ufałam bezgranicznie. Nie rozumiem tego, co się dzieje ze mną i wokół mnie.

Sobota, minęły cztery dni

Wstałam dziś z łóżka z poczuciem, że równie dobrze mogłabym tego nie robić. Usiadłam na jego brzegu i poczułam każdym fragmentem mojego ciała ból tak okrutny, że skuliłam się z powrotem i zacisnęłam powieki. Słońce bezdusznie prześwitywało przez żaluzje. Jakim prawem świeci tak bezczelnie, beztrosko w moje okna?

Jak każdego ranka od tamtego dnia, wróciła do mnie myśl, o wszystkim co się stało. Jak każdego ranka, przeżyłam to wszystko jeszcze raz, od początku. Przypomniałam sobie każdego jego słowo, w myślach odegrałam każdą z sytuacji, których wcześniej nie rozumiałam, a teraz zaczęły mi się układać w całość. Zaciskam mocno powieki. Czuję, jak mocno są spuchnięte. Nie chcę czuć. Nie zasypiam, wciąż trwam.

8 dni później

W pracy szefowa poprosiła mnie na rozmowę. Zamknęła drzwi, poprosiła, żebym usiadła. Łzy popłynęły same. Niepohamowane, niekończące się. Było mi wstyd. Wyjąkałam niewyraźnie „mój mąż odszedł, zostawił mnie dla mojej przyjaciółki, będą mieli dziecko”. Więcej nie byłam w stanie.

Objęła mnie. Poczułam, że rozumie. Wzięłam kilka dni urlopu, kupiłam nowe buty.

Pierwszy raz pomyślałam, że sobie z tym poradzę. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tej chwili. Ale za jakiś czas stanę na nogi, dzięki wszystkim tym ludziom, którzy mnie kochają, którym na mnie zależy. Pojechałam do rodziców. Powiedziałam im. Tata wziął mnie za rękę, długo nie mówił nic. Mama płakała po cichu, obok. Zostałam na noc. Pierwszy raz od tygodnia przespałam całą noc.

14 dni i 7 godzin później

Przyszedł kryzys. Wróciły wszystkie wspomnienia. Otworzyłam album z naszego ślubu, obejrzałam wszystkie zdjęcia z urlopów, z wakacji. Usiadłam na łóżku i pomyślałam, że powinnam zmienić pościel, bo ta wciąż pachnie nim. Ale nie jestem jeszcze na to gotowa. Nie potrafię nawet dotknąć jego poduszki, za każdym razem, gdy ścielę łóżko, omijam ją, przykrywam grubym kocem.

Mama dzwoniła jak co wieczór sprawdzić, jak sobie radzę. Grałam twardzielkę, nie przyznałam się. Kiedy się rozłączyła, znów wszystko we mnie rozpadło się na kawałki. Wciąż nie potrafię być dzielna dla siebie. Dla innych tak, ale nie dla siebie. Ból znów rozdarł mnie na pół. Płakałam na podłodze, długo. Potem zasnęłam.

Dziś zadzwonił, napisał wiadomości. Chce zabrać jakieś swoje rzeczy, tyle zdążyłam przeczytać na ekranie telefonu. Potem skasowałam jego numer. Nie wiem dlaczego, przecież to bez sensu, przecież znam go na pamięć. Ale to trochę tak, jakbym kasowała go ze swojego wnętrza. Na chwilę ulżyło.

Miesiąc później

Zaczynam planować. Spłatę kredytu, wakacje, spotkania z przyjaciółką, moje 36-te urodziny. Chciałabym powiedzieć, że życie, ale jeszcze na to za wcześnie. Są wciąż kawiarnie, do których nie chodzę, ścieżki, którymi nie kroczę, bo za bardzo przypominają mi jego, nas. Myślę o niej, dużo. Wiem, że nie chodzi tylko o dziecko, bo przecież braliśmy pod uwagę adopcję. Chodzi o to, że ona jest ode mnie lepsza. Ona jest dla niego. Nie miałam z nią szans.

Poprosiłam przyjaciół, by pomogli mi wynieść łóżko z sypialni. Zostawiłam na nim wszystko tak, jak w dniu, kiedy on odszedł. Zamówiłam nowe, z jasnego drewna. I materac, i kolorowe poduszki. Muszę zająć czymś myśli.

Dwa miesiące później

Odebrałam. Odruchowo, mechanicznie. Umówiliśmy się, że przyjdzie, kiedy mnie nie będzie, potem klucz zostawi w skrzynce. W ten weekend, kiedy ma zabrać swoje rzeczy, wyjadę nad morze. Chcę być bardzo daleko, tak się boję, że go poczuję, wyczuję jego obecność. Zabija mnie świadomość, że wejdzie do mojego mieszkania.

Od niej wciąż odebrać nie umiem. Pisała maile, SMS -y. Dziwne słowa. „Wybacz”, „zrozum”, „miłość mojego życia”. A co z moim życiem? Z moją miłością? Czy była mniej ważna, mniej istotna? Wciąż nie umiem zrozumieć. Może kiedyś przyjdzie dzień, kiedy będę mogła na spojrzeć na nich, razem. I na ich dziecko. Ale nie zrobię tego, póki nie będę gotowa. Nowe łóżko sprawuje się świetnie. Pachnie nowym życiem i niczym więcej tylko jasnym drewnem. Kocham ten zapach. Jestem coraz bliżej wolności.

4 miesiące później

Dziś przyszedł pozew rozwodowy. To dobrze. Dobrze jest czuć, że to się zbliża do jakiegoś końca. Nie mogę już dłużej trwać w tym zawieszeniu. Status zdradzonej żony mocno uwiera, ogranicza. Jestem przecież kimś więcej. O wiele więcej.  Zaczynam głębiej oddychać. Wciąż boli, wciąż nie mija. Wciąż czuję złość, niesprawiedliwość. Ale wczoraj pomyślałam, że jeszcze kiedyś w moim życiu wydarzy się coś pięknego. I to wcale nie musi być miłość.