Go to content

„Nie zaprzątaj tym sobie główki, Głuptasie”. To nie miłość, to przemoc, którą po cichu zapraszamy do domu

Fot. iStock / egorr

„Czasami się zastanawiam, czy ta nasza miłość jest prawdziwa. A potem sprowadzam siebie na ziemię i mam potworne wyrzuty sumienia. Przecież wszystko, co robi Michał, robi dla mnie. Może to ze mną jest coś nie tak, że nie umiem tego docenić, jak na to zasługuje? To na pewno przez ten stres, po ślubie wszystko wróci do normy. Nie wiem, czy jestem szczęśliwa, ale nie chciałbym go stracić. Przez głupotę. Może za dużo myślę?”.

Anka

Anka i Michał są razem od 6 lat. Modelowy związek. Poznali się na studiach, trochę ze sobą „pochodzili”, zaręczyli i zamieszkali razem. Właśnie trwają przygotowania do ślubu. W planach mają dziecko (za jakieś 3-4 lata), kredyt hipoteczny  i dom na przedmieściach. To znaczy Michał ma, Anka nie ma za bardzo głowy do planowania – jak mówi Michał, a ona mu wtóruje.

Znam Ankę od kilku lat, poznałyśmy się w pracy i choć nasze zawodowe drogi się rozeszły, spotykamy się kilka razy w roku na kawę i babskie „co słychać”.

Ania uważa swój związek za udany, oczywiście nie jest kryształowy, nikt nie jest ideałem. Michał też nie. Choć ostatnio coraz częściej zastanawia się, czy naprawdę chce, by Michał nadal układał ich życie…

To, co zawsze najbardziej zwraca moją uwagę w rozmowach z nią, to siła z jaką potrafi racjonalizować to, co ją uwiera. Teraz, kiedy opiekuńczość Michała uderza w ważny punkt – przygotowania do ślubu – Anka zaczyna widzieć wszystko w innych barwach.

„Mycha, nie zaprzątaj tym sobie główki, dobrze. Ty się na tym nie znasz, lepiej żebym ja decydował, Głuptasie”, „No nie wygłupiaj się, to strasznie głupie wydawać na to pieniądze, sam wybiorę ci lepszą opcję”.

Kiedyś: Jest taki troskliwy, chce mnie odciążyć z obowiązków. Dobrze, że zawsze mogę na niego liczyć, inaczej sporo bym straciła.

Dziś: Wkurza mnie. Gdyby chodziło o ubezpieczenie samochodu albo wybór sposobu montażu podłogi, pewnie nigdy nie zwróciłabym na to uwagi. No bo przecież nigdy nie zwracałam. Ale teraz czuję, że nie mam nic do powiedzenia. Że to nie jest nasz ślub, tylko ślub Michała i jego mamy (taty, siostry, ciotki…), wszystkich, tylko nie mój. Bo przecież to ogarnie ciocia, bo się na tym zna (a ja nie), bo przecież niby przeżyję, że będzie ciut inaczej, ale za to taniej. I wiesz, co mnie w tym wszystkim najbardziej wkurza, że nikt mnie nie pyta, czy ja się zgodzę, tylko Michał zakłada, że skoro ma rozwiązanie tańsze, lepsze według niego – to moich propozycji w ogóle nie bierze pod uwagę, bo „to głupie”.

 „Ile masz lat, żeby tak wybierać komputer, przecież wiesz, że ja to zrobię lepiej”.

Kiedyś: No pewnie by mnie obśmiał facet w sklepie, że wybieram komputer tylko dlatego, że mi się spodobał kolor.

Dziś: Złości mnie to, że jestem dorosła, a nie mogę sobie kupić takiego telefonu, jaki mi się podoba! Nie potrzebuje tych wszystkich ekstra rzeczy, które chce mi znaleźć Michał. Chcę do cholery kupić sobie srebrny telefon i choć przez chwilę się z tego cieszyć! Najgorsze jest to, że tego i tak nie zrobię, bo będę potem mierzyć się z jego dąsami i docinkami. Czasami mam wrażenie, że wszystko musi być „po jego myśli”. Mam poczucie niesprawiedliwości.

„Nie zgadzam się, żebyś jechała z dziewczynami na ten festiwal, to niebezpieczne, zabiorę  Cię do filharmonii, chcesz?”.

Kiedyś: Mój słodziak, mały zazdrośnik i tatusiek, prawda, że urocze?

Dziś: Przeraża mnie to. Nie fakt, że się o mnie martwi albo nie chce, żebym gdzieś jechała, bo jest zazdrosny. Ale sposób, w jaki to robi. Im dłużej ze sobą jesteśmy, tym mniejszy opór stawiam na rzeczy, które mi nie pasują. Tego się boję. Kiedyś po prostu bym pojechała. Dziś czuje się jak nieposłuszne dziecko, które jedną głupotą miałoby przekreślić „całe” swoje szczęśliwe życie i czekało na karę.

Czasami się zastanawiam, czy ta nasza miłość jest prawdziwa. A potem sprowadzam siebie na ziemię i mam potworne wyrzuty sumienia. Przecież wszystko, co robi Michał, robi dla mnie. Może to ze mną jest coś nie tak, że nie umiem tego docenić tak, jak na to zasługuje?

Nie wiem, czy jestem szczęśliwa, ale nie chciałbym go stracić. Przez głupotę. Może za dużo myślę?

Barbara

Wracam myślami do Barbary za każdym razem, gdy spotykam Ankę. Z Barbarą rozmawiałam tylko raz, przypadkiem. Przyszła kiedyś na babski wieczór z jedną ze znajomych. Jest po pięćdziesiątce, trzy lata po rozwodzie. Ma dwójkę nastoletnich dzieci, pracuje jako księgowa w średniej firmie.

O sobie opowiada bez skrępowania. Mówi, że rozwód skutecznie ją otrzeźwił i nauczył trzymać głowę wysoko. Barbara przypomina Ankę za 20 lat.

Też kiedyś miała wątpliwości, które uśpiła na kilkanaście lat. Tego najbardziej żałuje. Andrzej (były mąż Barbary) był kochający i czuły. Doskonale wiedział, jak zapewnić im szczęśliwe życie.  Niestety ich historia okazała się podobna do setek innych. Jego szczęście nie miało zbyt wiele wspólnego z jej szczęściem. Z czasem, niewinne „zostaw to głuptasku, na niczym się nie znasz” zamieniły się na „jesteś tępa, nic byś beze mnie nie osiągnęła”. Nie od razu oczywiście.

Punktem zapalnym były narodziny pierwszej córki. Barbara zrezygnowała z pracy – no bo jak inaczej? On się wszystkim zajmie, żeby ona mogła być z dzieckiem, taki luksus, jego poświęcenie. Dom za miastem się budował, sprawnie jak jego kariera. Ona z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wypadała z obiegu. Nie mogła podjechać z małą na spotkanie z koleżankami – bo przecież tyle spraw, a on zapracowany, w nocy w biurze.

Szybka przeprowadzka, jeden samochód – jego oczywiście. I tak Barbara została w swoim nowym domu, z dzieckiem, w drugiej ciąży. Gdy chciała pożyczyć samochód – nie mogła… „Ptysiu, nie możesz teraz jechać, jesteś w ciąży, dawno nie prowadziłaś, nie zgadzam się, za bardzo się o was boję”. Lata mijały, potem słyszała już tylko: „Nie dam ci samochodu, rozwalisz go, nie wolno ci. To mój samochód. Masz się zajmować domem i dziećmi, po co chcesz gdzieś jechać, wszystko masz”. Barbara została w swojej złotej klatce, żyjąc od weekendu do weekendu. Swoje życie chciała zostawić na trochę później.

Z Ptysia i Księżniczki stawała się darmozjadem, który nic nie potrafi. Kiedy dzieci przestały nosić pieluchy i chciała szukać pracy, usłyszała, że chyba jest niepoważna. „Czy wiesz, ile kosztuje opiekunka???” – wysyczał – „A ile ty zarobisz, co? Możesz iść do pracy, jak będziesz zarabiać tyle, co ja. Nie po to tak haruję, żeby dopłacać, żeby tobie się nie nudziło”.

To co najmocniej zapamiętałam ze spotkania z Barbarą, to jak opowiadała o momencie, kiedy coś w niej pękło.

Przez całe lata, wszystko to, co się działo, przykrywała wymówkami. Jej mąż nie mógł być „zły”. Życie nie jest takie proste. Wiadomo: stres, małe dzieci, wszyscy mają kryzysy. Ale nadszedł taki dzień, kiedy mur się zawalił. Zadzwoniła do niego, gdy jechał na zakupy. „Kup mi proszę chałwę, mam ochotę” powiedziała. Gdy wrócił z zakupów, nie było w nich chałwy, tylko żelki dla dzieci. „Nie było chałwy w sklepie? Szkoda, taką miałam ochotę” – rzuciła wyjmując rzeczy z reklamówki. „Była” – odpowiedział nie podnosząc wzroku – „uznałem, że jej nie kupię, nie powinnaś tyle żreć, nie wyglądasz najlepiej” – dodał po chwili i poszedł oglądać wiadomości.

Każdy ma swój punkt, granicę, po której przekroczeniu nic już nie jest takie samo. Dla Barbary ta chałwa była kluczem do jej złotej klatki. Opowiadała, że jedyne, co wtedy pomyślała to: „Spier*alaj! Możesz mnie izolować, tłumacząc to dobrem dzieci, odmawiać wielu rzeczy, argumentując to pieniędzmi, których nigdy nie zarobiłam, ale nie będziesz mi mówił, co mogę „żreć”. Co byłoby dalej? Nie chcę, żeby moje córki na to patrzyły”. I tak w jedną przepłakaną noc, zaczęła wszystkie te „drobiazgi” widzieć zupełnie inaczej.

Barbara ma do siebie żal, że tyle lat dawała się przekupić wygodą, poczuciem bezpieczeństwa, że nie poszła trudniejszą drogą. Że wygodniej było jej się nie martwić: o pieniądze, o to, czy zdąży odebrać dzieci po pracy, czy nie będą jej kiedyś miały za złe, że miała dla nich mniej czasu.

Jaki z tego morał?

Nie wiem, jak skończy się historia Anki. Nie wiem, czy wezmą ślub, czy Michał kiedyś zamieni się w potwora, jak ten z opowieści Barbary. Anka ma wątpliwości, chce przełożyć datę ślubu i zobaczyć, co będzie. Poszła na terapię. Na razie w tajemnicy przed Michałem, jest po dwóch spotkaniach. Nadal czuje się źle i ma wyrzuty sumienia.

Jedno jest pewne. Nigdy, przenigdy, nawet w imię miłości, nie wolno nam ograniczać i zawłaszczać życia drugiej osoby, ani udawać, że odpowiada nam życie, którego nienawidzimy, byleby tylko „czegoś” nie stracić.

To nie miłość, to przemoc, którą po cichu zapraszamy do domu.

Przemoc domowa, ma wiele twarzy. Jak ją rozpoznać? Przeczytajcie kilka najważniejszych punktów stworzonych przez Fundację Centrum Praw Kobiet. „Przemoc domowa. Powiedz NIE”.

„Mój partner:

– mówi, że jestem głupia, brzydka i że sobie bez niego nie poradzę,
– podnosi na mnie rękę, bije mnie,
– żąda, abym była posłuszna, rozkazuje mi, co mam robić,
– zmusza mnie do współżycia bądź robienia tego w nieakceptowany przeze mnie sposób,
– awanturuje się, gdy nie zrobię obiadu lub porządków na czas, albo nie tak, jak sobie tego życzył,
– zabrania mi chodzenia do pracy lub do szkoły,
– jest chorobliwie zazdrosny i podejrzliwy wobec moich znajomych lub rodziny,
– nie daje mi pieniędzy na prowadzenie domu, kontroluje wszystkie moje wydatki,
– zabiera mi dokumenty i pieniądze,
– obraża mnie, poniża w obecności innych osób,
– grozi mi bronią, nożem itp.,
– niszczy celowo moje rzeczy osobiste,
– grozi, że skrzywdzi moich najbliższych,
– zabrania mi spotykać się z moją rodziną i znajomymi,
– krytykuje i wyśmiewa wszystko, co robię i mówię,
– grozi, że odbierze mi dzieci,
– mówi, że jestem chora psychicznie,
– krzyczy, wydziera się na mnie,
– jest agresywny, gdy mówię mu że za dużo pije lub proszę, aby coś zrobił w domu”.

Całą ulotkę znajdziecie na stronie www.cpk.org.pl.