Go to content

Za młodzi na miłość, na związek, na dzieci. Czy mają szansę przetrwać?

Fot. iStock / Mixmike

Poznają się szybko i byle jak. Często, po kilku wspólnych i raczej burzliwych miesiącach, okazuje się, że będą mieli dziecko.  Oboje mają po 20 lat, nieskończone szkoły, na gwałt szukają pracy. I mieszkania. I sposobu na życie, bo sytuacja w której się znaleźli, nijak ma się do wcześniejszych planów i wyobrażeń. Honor nie bardzo pozwala zwrócić  się o pomoc do najbliższych, bo to tak, jakby potwierdzali wcześniejsze ostrzeżenia. Jakby przyznali się do własnych błędów. A przecież nie są w takiej sytuacji pierwsi, ani jedyni, jakoś sobie poradzą. I w tym problem, że to ich późniejsze życie, jest właśnie tylko i wyłącznie ” jakieś”.

Scenariusz, jak w większości przypadków jest prosty. Ludzie się poznają. W kinie, u znajomych, na dyskotece. Jest zauroczenie, bo przecież jeszcze nie miłość po zaledwie kilku miesiącach randek.

– Byliśmy ze sobą, jeśli w ogóle można tak to nazwać, pięć miesięcy z małym kawałkiem, gdy okazało się, że Marta jest w ciąży. Ja zdążyłem zawodówkę ogarnąć i kawałek technikum, ona gastronomiczną szkolę, bez matury. No tak, szok przeżyliśmy, bo zabezpieczaliśmy się zawsze, ale widocznie, coś gdzieś poszło nie tak. Trudno tak wyszło, zresztą nawet niedługo potem, pojawiła się radość, że będzie dziecko. Przecież, to nic nadzwyczajnego, zdarza się. Szybko znalazłem pracę, rodzice Marty dokładali do wynajmu mieszkania, jakoś leciało. Pierwszy rok, w zasadzie prawie dwa, było wręcz sielsko. Myśleliśmy, że dorosłe życie, wcale nie jest takie ciężkie, jak nas straszyli. Obowiązki owszem i praca jedna, potem kolejna, bo przestało wystarczać, ale dawaliśmy radę.

Gdy mały miał trzecie urodziny, dowiedziałem się, że zostanę tatą drugi raz. I jednocześnie, w pakiecie, że zyskałem status bezrobotnego, bo firma się rozleciała. I zaczęły się schody. Nagle dostrzegłem, że praktycznie nie znam swojej dziewczyny, że te kilka miesięcy przed pierwszą ciążą, to zdecydowanie za mało. Nic o sobie nie wiedzieliśmy, coraz więcej różnic, a coraz mniej wspólnych tematów.  Szczerze? Nie raz od niej słyszałem, że gdyby nie syn, to pewnie nawet by ze mną nie była, bo mnie po prostu nie kochała. Nie będę wymyślał, że u mnie wyglądało to inaczej. Fajnie było się spotykać, nie do końca zobowiązująco, ale żyć wspólnie, już nie bardzo. Koledzy chodzili na imprezy, zmieniali dziewczyny, wyjeżdżali na wakacje, a ja wiecznie urobiony po łokcie, na budowach i w fabrykach. Bo ciągle, nie starczało pieniędzy i na wszystko, było mało. A zgrzytów, coraz więcej. Pożyczki w chwilówkach, potem komornik, problemy z policją, bo nie zawsze dorabiałem legalnie.

Pierwszy raz zdradziłem Martę, niedługo po tym, jak urodziła córeczkę. Prowokowałem kłótnie, tylko po to, by z czystym sumieniem strzelić drzwiami i zniknąć, na dzień lub dwa. Zresztą, ona robiła to samo. Odzywaliśmy się do siebie tylko wtedy, gdy się szarpaliśmy i  przerzucaliśmy na siebie winę. Tak, nadal jesteśmy razem, dzieci rosną ale to bardziej przymus, niż przyjemność. Miłość, uczucia, pożądanie – wszystko prysło, wraz z pierwszymi problemami. A było ich, coraz więcej. Zrozumieliśmy, że oboje pragniemy  czego innego, ale jesteśmy trochę na siebie skazani. Dzieci się nie pchały na świat, to był nasz brak odpowiedzialności i wyobraźni. Więc na siłę, patrząc na siebie z coraz większym obrzydzeniem i niechęcią, udajemy rodzinę. Ja od pól roku, spotykam się z inną dziewczyną, ale odejść definitywnie i jakoś się z Martą dogadać, nie potrafię. Ona natomiast, już dawno wyprowadziła mnie ze wspólnej sypialni, ale trzyma się mnie kurczowo, bo kto ją zechce z dwójką małych dzieci. Na nic nie liczę, może, żebyśmy się tylko nie pozabijali. I do reszty, nie znienawidzili.  Nie myślę o przyszłości, bo tak naprawdę, oboje się jej boimy. Mamy coraz więcej nie spłaconych zobowiązań finansowych, coraz większe wydatki i codziennie, stajemy się sobie bardziej obcy.

Mnóstwo naszych znajomych,  jest w takich samych, lub podobnych sytuacjach. Tylko, że to niczego nie zmienia, nie pociesza. Raczej uświadamia, skalę tragedii. Bo jak nazwać fakt, że pod jednym dachem mieszkają obcy sobie ludzie, i mają dzieci. My chyba sami jesteśmy takimi gówniarzami, którzy przez własną głupotę, musieli dojrzeć w ekspresowym tempie. I bardziej sobie z tym życiem nie radzimy, niż odwrotnie. Kocham moje dzieciaki, teraz sobie nie wyobrażam tego, że miałoby ich nie być. Ale nie ukrywam, że gdybym mógł cofnąć czas, wszystko ułożyłbym inaczej. Rozsądniej, spokojniej. Szkoła, porządna praca no i związek z kimś, o kim wiem trochę więcej, niż tylko tyle, że nie lubi zupy pomidorowej. To chyba ciut za mało, by ze sobą być, do końca życia. Nie, nie staramy się poznać, chyba za bardzo się nie znosimy. Napisz, że do wszystkiego trzeba najpierw dojrzeć.  Zwłaszcza, do życia. I żeby się z niczym nie spieszyć, bo nie bardzo jest do czego. Zabawa w dorosłość, nie jest dla dzieci.

Nie szufladkuje, nie staram się wszystkich wrzucić do jednego worka, nie twierdzę, że nie ma wyjątków, czy młodych ludzi, którzy potrafią stanąć na wysokości zadania. Ale nikt nie przekona mnie, że po dwóch miesiącach wspólnego imprezowania, można zakładać rodzinę. Szczególnie, gdy ma się po 20 lat i samemu jeszcze, potrzebuje wsparcia rodziców. Zabawa w dom, to nie gra, z której można się wylogować, za każdym razem, gdy się znudzisz albo zapragniesz czegoś innego.