Go to content

„Co się dzieje, gdy mężatka spotyka tego drugiego?”. Z dziennika niewiernej

Fot. iStock/skynesher

Napisałam mu: „Przepraszam, wszytko mi się pomyliło. Nie mogę mieć romansu,  bo nie daję rady żyć w kłamstwie. Nie mogę zostać twoją dziewczyną, bo… ale chciałabym”. Kartkę zostawiłam przy łóżku. Chyba jeszcze spał. Albo może udawał, bo pięć minut przysłał wiadomość „Myślałem, że będzie inaczej. Przykro mi”.

Siedząc pod jego domem w samochodzie myślałam, że nie ma większego banału niż słowa. Jakiż trzeba mieć talent, żeby złożyć z nich coś sensownego o miłości czy seksie. Taka kartka, taki SMS. Przewidywalność mojego listu  i jego odpowiedzi. Rany. I inne wersje byłyby też teatralne. Napisałby: złamałaś mi serce (auć) albo idź do diabła (hmm). Mógł jeszcze wybiec za mną do samochodu (chciałabym). Czy wszyscy musimy cierpieć tak samo?

Jak to się stało, że w dwa miesiące z przeciętnej Matki Polki, której celem dnia było zrobienie rosołu, odebranie dziecka o odpowiedniej porze z przedszkola, zabawa w Star Wars i dopilnowanie mycia zębów wieczorem, stałam się bohaterką filmu „Niewierna”. Kobietą, która siedzi w samochodzie i patrzy w telefon. Napisał, nie napisał, co napisał. Analizującą, rozchwianą i gnaną instynktem.

Chcę siebie! Siebie dawnej. Wiedzieć, że mam umysł prosty i jasny jak moje przyjaciółki, albo mam umysł poprany jak inne koleżanki, ale chociaż jestem prawdziwa. Jakaś. A nie taka żadna, na tej obcej ulicy, wśród bloków i po nocy, która nie ma ze mną nic wspólnego. Podzielona.

Nie jestem. Od tego pierwszego momentu, gdy pozwoliłam Mu się dotknąć, gdy zapomniałam, że coś innego komuś obiecywałam, ale to przecież było tak dawno, że żadnego szczegółu z tych obietnic nie mam już w sobie.

Może jest taki moment, gdy już nie masz w sobie starego życia, choć wciąż w nim jesteś…

…bo tak wypada, bo boisz się zrobić krok. Lub po prostu trwasz, bo nowe nie nadchodzi. To wcale nie musi boleć, nie jest żadną frustracją. Jest po prostu dobijaniem do wieczora po absorbującym dniu.

Może właśnie to był mój czas przed N.? Ten męczący czas, gdy już wrzeszczysz wszystkim, że na pewno się nie rozwiedziesz, że u ciebie wszystko dobrze. Tak musisz przekonać siebie. „Mam takie dobre małżeństwo”.

– Nie jestem głucha– zauważyła K., moja przyjaciółka, gdy znów jej mówiłam, że u nas idealnie.

To okropne przyjaźnić się z mądrymi kobietami. Doprawdy.:)

Czy jest coś złego w oszukiwaniu siebie? Na miłość boską, nie. Inaczej musielibyśmy być nieustannie w depresji, w smutku, w poczuciu winy. Gdyby tak każdy z nas miał nazywać rzeczy po imieniu. Hahahaha, dobre. Taki dzień prawdy. Wow, moje małżeństwo nie jest wcale idealne, może w ogóle nie jest, wk**wia mnie bycie matką, wk**wia mnie moja matka, nie daję czasem rady, jestem zmęczona, za stara, za gruba, za młoda, nie zrealizowałam się w pracy, jestem samotna, słaba, zieje jadem wobec innych, bo mam w sobie tyle frustry, że gdybym wysłała ją całą w kosmos to i tak by jeszcze zostało. A jestem zbyt mądra, niestety, by innych obwiniać o tę złość.

Nie mam ochoty gotować, piec, wstać też mi się dziś nie chce. Ktoś może załatwić to za mnie? Już widzę tę prawdę, z którą mierzymy się co rano. Kto ma ochotę strzelać sobie w łeb? Więc owijamy nasze życie w bawełnę, zapełniamy je motywacją, sracją, upychamy mnóstwo zadań w ten biedny dzień, by go przetrwać  Przekonujemy się, że jesteśmy wobec innych w porządku, bo uświadomienie sobie tego nie w porządku rozwaliłoby nas na atomy, a kto chce być atomem. Sorry, nie.

Serio czasem lepiej nie wiedzieć prawdy o sobie.

No potem zawsze (prawie) pojawi się taki J.  (nowy facet, nowa kobieta), który tylko pyknie palcem i lecą nasze złudzenia, iluzje i wyobrażenia, które nazywaliśmy stabilizacją i pewnością.

Czy w naprawdę dobrym związku, w dobrym momencie życia jest miejsce na zdradę? No, bywają też związki dobre, a momenty złe.

Dwa dni później siedzę w gabinecie doktor A. Widzę siebie w lustrze i nie dowierzam. To ja? Matka? Żona? Jestem chuda, blada, drżą mi ręce.  Nikt mi nie umarł, nie choruje, jestem zdrowa, a jednak mogłabym kawałki siebie zbierać z ulicy. Moja pewność wylądowała w szafie, stabilizacja mieszka już tylko w pracy, lęki za to moszczą sobie miejsce w głowie. Nazywajmy rzeczy po imieniu:

– Jestem wariatką, mam męża i syna, zakochałam się w kimś innym i tęsknię. Aaaaaaa.

– Jest pani wariatką? – powtarza doktor A.

Nie wierzę, k….I ja jej za to płacę?

– Skończyłam z nim – mówię (twardo)

– Z mężem czy z tym drugim? – znów uśmiecha się doktor A.

Naprawdę ją zabiję.

– Pani żartuje?!

– Nie, ja tylko pytam.

Patrzę na nią, wiem, że wrogo, ale jej twarz nie wyraża niczego złego. Nie ma na niej złości, pogardy, drwiny.

– Była pani kiedyś z kimś i nie czuła się kobietą?– pytam

– To dla pani ważne, żeby znalazła pani inną kobietą, która czuje to samo co pani?

Wiedźma.

– Ważne chyba – dodaję spokojnie.

Nie chcę być w tym wariackim świecie emocji sama. RATUNKU.

Nie wiem, kiedy to się dzieje, ale mówię. Rzadko mówię. Ludzie w ogóle rzadko mówią o czymś sensownym. Gadamy o innych, polityce, gotowaniu, kredytach, pensjach, pracy, zadaniach. Zadania – to takie modne słowo. Nigdy o samotności. Rzadko. I najczęściej wtedy, gdy jesteśmy pijani. Alkohol to taka nasza przepustka do szczerości. Nie gadam prawdy o sobie po alkoholu. No może, z J. podczas pierwszego seksu. Bez żadnych kłamstw i teatrów, bo szkoda mi czasu na granie. Powiedziałam mu, że nie pamiętam, żeby ktoś mnie tak uważnie dotykał. I dawno nie miałam orgazmu. Smutne wyznanie mężatki.

Powiedziałam mu znacznie więcej

– że nie pamiętam, kiedy się ostatnio tyle śmiałam

– że nie pamiętam, kiedy tak bardzo chciałam kogoś dotykać

– że nie pamiętam co to znaczy czuć się piękną

– i nie pamiętam co to znaczy porzucić ironię

Przywaliłam mu, wiem.

– Dużo mówisz, co? – spytał. I dużo myślisz?

– Dużo.

Zaśmiał się. Z  czułością do której nie byłam przyzwyczajona. Jeśli miałam kiedyś seks, który mnie rozebrał to był właśnie ten. W tym milczeniu, i nie do końca w myślach własnych, w tym wpuszczaniu obcej zupełnie osoby wszędzie. Z poczuciem, że ona zaraz obca być przestanie i że nie chodzi o żadne ruchy kopulacyjne czy tanią namiętność. Tylko, niestety, o samotność. On i ja, na zupełnie innych etapach życia, ale i tak w tym samym punkcie. SAMOTNOŚĆ.

– Jak pani go poznała– pyta doktor A.

– Kogo?

– A o którym chciałaby pani ze mną rozmawiać? Co jest dziś ważniejsze?

– Poznałam go, gdy byłam smutna.

– Kogo?

– Każdego – uśmiecham się. – Mężczyzn swojego życia zawsze poznawałam, gdy byłam smutna.  Często jestem smutna – dodaję usprawiedliwiająco. Choć bardzo dużo się śmieję. Tylko, że pierwszy (mąż) uratował mnie rozmową, a potem pojawił się seks. Drugi ratuje mnie seksem, w którym jest rozmowa.

– Czego się pani najbardziej boi?

– Tego co pomyśli o mnie kiedyś mój syn. Jeśli odejdę, oczywiście.

Wyrzuty sumienia z powodu dziecka rozbijają mnie na atomy. Nikt mi nie powiedział, że macierzyństwo to jest nieustanne poczucie winy, że robisz coś nie tak. Za mało, za dużo, nie w tę stronę.  No i teraz to, że być może nie mogę być już żoną jego taty.

Ale wiem, nigdy nie zaakceptowałam, że stałam się już tylko rosołem i praniem. Nie zaakceptowałam tego co moja mama nazywa normalnością – przebywanie ze sobą, ale nie widzeniem siebie. Nie zaakceptowałam tego, że jestem dla kogoś tylko: „Zrób herbatę, kiedy obiad, gdzie jedziemy na wakacje, nie muszę cię przytulać, miłość to przecież jak umyjesz komuś samochód”.

– Sama sobie umyję samochód, ale nie przytulę się sama– wyrzucam doktor A. – Potrzebuję bliskości, chcę, żeby ktoś dotykał mnie rano i napisał czasem w ciągu dnia SMS: Hej, co słychać? Czy to tak dużo?

– Nie – mówi ona. Patrzy na mnie tak uważnie, że łzy mi lecą i nawet nie mogę wściec się na nią, bo jest tak delikatna, jak nikt kogo znam.

I Boże, jaką ulgę czuję. Takie kobiety jak ja nazywa się dziwkami. Nazywają nas tak mężczyźni, którzy boją się, że ich też zdradzą kobiety, i kobiety, które zostały skrzywdzone, albo boją się, że to się kiedyś stanie. Reszta milczy. Milczą szczęśliwe mężatki, ludzie szczęśliwie zakochani. Mogą tylko pomyśleć: „Kurczę, pat, smutne. Nie chcę, żeby ze mną tak było”. Nikt w dobrym momencie życia nie zagląda innym do łóżka, a już tym bardziej do serca. Serio, nic go to nie obchodzi.

Boli mnie, że wrzuca się moją historię do przypadkowego seksu czy bezmyślności. Że się mówi, że on (kochanek) w końcu ją kopnie w dupę, bo przecież wcale nie kręci go kobieta tylko to, że ona jest czyjaś.

A mąż zrozumie (czyt. jak kiepsko wybrał). No i ona zostanie sama.

Tylko, że to niekoniecznie prawda. Bo choć wszyscy używamy tych samych słów, końce bywają różne.

W mojej historii dzisiaj jest listopad. Napisałam Mu, że to koniec. I on nie dzwoni (na razie). Byłam u doktor A. I gdy wracałam do samochodu, tak żenująco rozwalona, nagle zaświeciło słońce. Dość wyjątkowe to słońce w listopadzie. Nie mam prawa czuć, wszystko da się ogarnąć rozumem, zdradzają ludzie słabi, jestem żoną, matką, mam dużo pracy.  Zrobię obiad, kolację, posprzątam w szafie, napiję się wina. Spróbuję kochać się z W. (Mąż, czyli Właściwy – jak go nazywam). Wrócę do siebie dawnej.

Przeczytałam dziś: „Terapeuci uważają, że ciało zaczyna cierpieć, gdy nie otrzymuje wystarczającej dawki dotyku”. Tak jest. Wiem o tym za dużo. Nie powinna tyle o tym wiedzieć trzydziestolatka. Mężatka.

Kochani,

jestem żoną

umiałam wspierać męża, gdy tracił pracę, przytulałam go, gdy umierała mu mama. Nie krzyczałam, nie wymagałam. Czasem prosiłam.

– Mógłbyś napisać SMS, no wiesz, że wszystko u ciebie dobrze?

– Spróbowałbyś być bardziej uważny?

– Przytulisz mnie?

– Czy coś z nami nie tak? Powiedz?

Prosiłam za długo. Tak, są ludzie, którzy całe życie proszą. Godzą się na środek, udają, że nie chcą więcej. I ok. Jeśli się na to godzą.

Więc był listopad. I przeżyłam najgorszy seks w życiu. Z W. (Właściwym). Upijałam się winem i próbowałam znów się z nim (go) kochać. Ludzie nie powinni się tak gwałcić. Nie powinni mówić słów, gdy ich nie czują, czy dla spokoju robić rzeczy, które są zarezerwowane dla namiętności.

On po takim seksie ma po prostu wytrysk i może jest mu dobrze – ale nic poza tym. Ona kończy sama w wannie. Albo płacze. Ten dramat jest tylko tu i teraz. Bo w tym właśnie momencie oni mogą też zrozumieć, ze da się żyć inaczej.  I to jest właśnie szczęście. Że można popchnąć to w którąś stronę. Do rozwodu albo do nowej bliskości. Pod warunkiem, że nie zasną dla świętego spokoju. Bo przecież jutro trzeba pracować. Zrobić kawę, kanapki dla dzieci.

Jeśli jesteś mężczyzną w stałym związku, odpowiedz sobie na pytanie, czy nie masz czasem grymasu na twarzy. Tak powiedzmy po trzech, pięciu latach. No przecież wiem, że nie na początku.

Że dojdę z J. do tego samego punktu? A może on jest mądrzejszy? Lepszy? Dlaczego kochanek ma być tym, który zrani?

Życie nie zawsze jednak pisze te same scenariusze…

CDN.