Go to content

„Co nas kręci, podnieca, blokuje. Jak być szczęśliwym w łóżku?”. Na kozetce u sex coacha

Fot. Pixabay / Foundry / CC0 Public Domain

To nieprawda, że mamy dobry seks. Kilka procent ludzi jest naprawdę zadowolonych ze swojego życia seksualnego. Po prostu rzadko o tym mówimy. Czy każdy z nas może być szczęśliwy w łóżku, co nas blokuje? Jak można to zmienić? – Najważniejsze to zdać sobie sprawę, że potrzebujemy pomocy – mówi Marta Niedźwiecka, sex coach, współautorka książki: „Slow sex” uwolnij miłość.

Kamil Wiśniewski:  Zrobiłem tą książką furorę w środkach komunikacji miejskiej. To, że mężczyźni dziwnie się na mnie patrzyli – powiedzmy, że się tego spodziewałem. Ale byłem zdziwiony, że wzbudzałem sensację wśród kobiet, bo mężczyzna czyta różową książkę…?!

Marta Niedźwiecka: O seksie!

O seksie. Ale to było nawet zabawne. Przechodząc do rzeczy. Z czym się do Ciebie zwracają ludzie?

Spodziewają się, że będą mieli fajne życie seksualne, a ono… najczęściej szybko się nudzi, obumiera i nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań.

Moja robota polega trochę na tym, że po pierwsze zajmuję się urealnieniem ich oczekiwań. Pokazuję im czym dysponują, a z czego nie korzystają i staram się to wprowadzić do doświadczenia. Ale oprócz tego pokazuję im też przekonania. Na przykład te dotyczące ich wyobrażeń o seksie.

Mamy bardzo często, a nawet prawie zawsze, wyobrażenie o seksie ulepione na kliszach popkulturowych. Z filmów porno czy produkcji romantycznych. I to wcale nie oznacza, że faceci czerpią tylko z tych pierwszych, a kobiety tylko z tych drugich. Myślimy, że seks będzie taki jak wtedy, kiedy się zakochiwaliśmy. A nie będzie! On może być dobry, ale będzie wymagał naszej pracy i starań. I to też trzeba ludziom urealnić, bo kiedy słyszą, że będą musieli popracować nad seksem, to zaczynają myśleć jak o wiosłowaniu na galerze czy umieszczeniu ich w klinice odwykowej. A to jest praca nad tożsamością, przekonaniami, stosunkiem do ciała…

A jakbyś umieściła to, czym się zajmujesz, czyli sex coaching, w zestawieniu z psychologiem, psychoterapeutą?

Mam wrażenie, że w Polsce gubimy się w definicji coacha. To nie jest trener, który wie, co dana klientka czy klient mają zrobić, żeby osiągnąć sukces, a raczej osoba asystująca w rozwoju. W Stanach Zjednoczonych, gdzie się szkoliłam, coaching można porównać do polskiej terapii behawioralno-poznawczej. Patrzymy, jak nasze nastawienie warunkuje nasze reakcje oraz działania w rzeczywistości i próbujemy nad tym pracować.

Jako coach pracuję na styku coachingu i terapii. Nie psychoterapii. Pokazują ludziom emocjonalne uwarunkowania ich reakcji, albo niezaspokojone potrzeby, albo rozszerzyć rozumienie przez nich rzeczy, do których to rozumienia byli przyzwyczajeni w ten, a nie inny sposób. Pokazuję im też, co mogą zrobić ze zmianą sposobu myślenia, jak mogliby to wykorzystać, co zyskają na nowym spojrzeniu.

Ile osób do Ciebie przychodzi?

Sporo. Moi klienci trafiają do mnie dzięki rekomendacji znajomych, którzy mówią, że sami mieli kłopoty i trafili o osoby, która jest w stanie im pomóc. Może nie będzie bardzo miło, ale na pewno przyniesie to efekty. Porozumiecie się, wyjdziecie z konfliktu, i tak dalej…

Oprócz pracy w gabinecie prowadzę też grupy rozwojowe i warsztaty, więc spotkań z klientami mam naprawdę dużo.

 A jakbyś określiła tych ludzi? Możemy wyróżnić jakieś typy Twoich klientów? Czy to są ludzie z Warszawy? Z większych miast?

Jest z tym naprawdę różnie. Kwestią decydującą wcale nie jest kwestia finansowa, ale kwestia świadomości. Do coachów nie chodzą tylko zamożni ludzie. Raczej tacy, którzy widzą sens w inwestowaniu we własny rozwój. Podejmują decyzję, że nie kupują sobie czegoś w tygodniu, ale przeznaczają te środki na sesje.

Jeżeli miałabym na nich spojrzeć z punktu widzenia demografii, to bardzo trudno znaleźć u nich jakiś punkt wspólny. Pracowałam z parami dojrzałymi, powyżej 55 roku życia, miewam też w gabinecie dwudziestoparolatków. Oczywiście seniorów czy osób bardzo młodych jest  mniej niż tych 30+ oraz 40+, ale wciąż spektrum jest w miarę szerokie.

 Mówisz, że oni są świadomi tego, że potrzebują pomocy, są gotowi ją przyjąć. To oznacza, że nie jest tak – chyba, że jest – że na pierwszych spotkaniach przełamujesz jeszcze jakąś barierę…

Ich gotowość polega na tym, że wiedzą, że sami sobie nie poradzą. Zrozumieli, że jeśli nie zajmą się swoim problemem we współpracy z jakimś specjalistą, to nic się nie zmieni. A moja praca, na początku, polega na tym, że pokazuję im, że są bezpieczni, że mogą ze sobą swobodnie rozmawiać, tłumaczę jakich narzędzi będziemy używać. Uczę ich dyskutować w taki sposób, aby w pewnym momencie nie chcieli sobie urywać głów. Na początku, jak zresztą w każdej relacji, terapeutyczna nie jest pod tym względem inna, chodzi o to, żeby zbudować zaufanie i język, jakim będziemy mówić o różnych rzeczach. Co ciekawe rzeczywistość niszczy stereotypy. Wydaje się, że to kobieta jest tą osobą, która zmierza do rozwoju. To ona zawlecze mężczyznę do gabinetu, a nie odwrotnie…

Właśnie o to miałem Cię spytać, kto jest inicjatorem takich spotkań.

Jakbym miała policzyć, z czyjej inicjatywy klienci pojawiają się u mnie, zestawiając kobiety i mężczyzn, to jest pół na pół. Jeżeli chodzi o samą pracę, to też od razu dementuję i niszczę stereotyp, że mężczyźni są jakimiś kosmitami… Ok. Na początku jest im rzeczywiście trudno mówić, opisywać swój świat, w tym seksualny, ale dzieje się tak głównie dlatego, że nie są tego nauczeni. Natomiast jak już odnajdą najlepszy sposób na wyrażanie swoich emocji, obaw, mówienia o problemach i wiedzą, że nie są osądzani…

 Nie czują się, jak w konfrontacji dwa na jeden.

Tak. Nie ma żadnego frontu. Często potrafię wziąć ich stronę. Zachęcam do mówienia. I kiedy to „załapią”, to potrafią być dużo bardziej odważni w pokonywaniu kolejnych progów, niż ich partnerki. Zbyt łatwo możemy paść ofiarą stereotypowego myślenia o pochodzeniu płci z tej lub innej planety. W moim najgłębszym przekonaniu, nikt mężczyzn nie uczy myślenia, ani mówienia o seksie. Jeśli ktoś da im narzędzia, możliwość i prawo mówienia o nim bez bycia ocenianym, to oni sobie naprawdę z tym radzą.

A kto powinien ich tego uczyć?

Teoretycznie rodzice…

 W Waszej książce piszecie, że coraz częściej jest tak, że dzieci wychowują się bez ojców. To matki powinny uczyć chłopców myślenia i mówienia o seksie?

Czuję w tym haczyk.

Nie ma absolutnie żadnego. Mówię chociażby o swoim wychowaniu, gdzie mój tata – żołnierz – pracował poza domem w dni powszednie, a przyjeżdżał w sumie tylko na weekend. Sam też od razu niszczę stereotyp, że wpadał tylko złoić skórę, musztrował, sprawdzał zeszyty, ochrzaniał za słabe oceny i wyjeżdżał. Najzwyczajniej w życiu, przez te dwa dni, miał mało czasu.

Hmm. Kiedy mówimy o tym, kto powinien rozmawiać z dziećmi o seksie, to mówimy o sytuacji idealnej. Zdaję sobie sprawę z tego, jak było i jest w Polsce. Deficyt ojców, ich obecności w życiu chłopca odbija się m.in. na tym, że młody człowiek musi na własną rękę dowiadywać się, co to znaczy być facetem, bo przecież matka mu tego nie pokaże i nawet nie powinna. To przecież nie jest jej strefa.

Od pewnego momentu chłopiec powinien się albo wzorować, albo odbijać od wzorca ojca – w zależności od tego, co dla siebie wybiera i na podstawie tego jakoś się określać. No, ale ten ojciec musi być. To, że tych ojców nie było w Polsce… zresztą to dotyczy nie tylko Polski, bo Zimbardo mówi, że w Stanach około 40% nastoletnich chłopców wychowuje się bez ojca. I to dramatycznie odbija się na kolejnych generacjach, bo brak adekwatnego wzorca powoduje, że faceci są pogubieni.

Kiedy słyszą „Hej. Może pouczymy się seksu? Dowiemy się czegoś na ten temat?”, to natychmiast przechodzą do defensywy. Nie pozwalają sobie na zadanie pytania, czy rzeczywiście mogą coś z tego wyciągnąć, czegoś się nauczyć. Każde tego typu pytanie odbierają jako atak „ad personam”. Tymczasem każdy musi się uczyć seksu. I kobiety i mężczyźni. Niestety faceci, a szczególnie ci, którzy czują się krucho ze swoją męskością mają wpięte (bardzo ważne) skrypty w swoją seksualność.

Kiedy mówię, że mogliby się czegoś dowiedzieć z zakresu seksu, to nie odbierają tego neutralnie. Słyszą tylko: „Jesteś beznadziejnym samcem”. A to przecież nie jest personalna wycieczka, a przypomnienie, że wszędzie się można czegoś nauczyć.

 Czemu mówisz o osobach, z którymi pracujesz „klienci”, a nie np. „pacjenci”.

To jest zasadnicza różnica między coachingiem i nowoczesnymi formami terapii, a tym starszym podejściem. Nie mówimy o chorobach, nie mówimy o pacjencie, bo to go automatycznie stawia w podległości, a w coachingu niezwykle ważne jest partnerstwo. Nie mówię przecież, żeby wzięli lekarstwo, bo inaczej wpłynie to negatywnie na ich funkcjonowanie. Wskazuję możliwości, proponuję wybranie kilku, sprawdzenie ich, ewentualnego powrotu do tych odrzuconych. Klient decyduje się na jedną i ją wdraża.

Nie byłoby Ci prościej?

Oczywiście, ale im nie byłoby prościej. W Polsce mocno trzyma podejście do seksuologii, która mówi, że seksuolog wie lepiej. Na świecie bardzo się od tego odchodzi, bo ludzie nie chcą słyszeć, jak ktoś ustawia im życie seksualne. Chcą porady, wsparcia, wysłuchania, zbudowania sobie punktu odniesienia. A nie tego, żeby ktoś rządził ich życiem.

Czy istnieją grupy problemów typowych dla kobiet i mężczyzn?

Tak. Dla mężczyzn typowym jest utożsamianie życia emocjonalnego z seksualnym. Jeżeli nie mają satysfakcjonującego seksu, to ciężko jest im czerpać zasilanie emocjonalne z innych stref życia. Na przykład. Mężczyzna myśli w taki sposób „Jeżeli żona/partnerka ze mną nie sypia, jestem emocjonalnie osamotniony… Jakby to nazwać najdelikatniej…

…nie musi być delikatnie.

Nie, nie. To jest super delikatny temat. „Moja żona ze mną nie sypia, a dla mnie to jest jedyne miejsce budowania emocjonalnego kontaktu z drugim człowiekiem”. Seks w takich przypadkach jest obarczony bardzo dużymi oczekiwaniami. Bycia przyjętym, miłości, bardzo głębokiej akceptacji. I to jest straszny ciężar spoczywający na seksie, bo jeżeli on ma obsłużyć to wszystko, co dorosły człowiek powinien sobie częściowo sam dostarczać i pobierać, na partnerskich zasadach, od drugiej osoby. W takiej sytuacji zanik seksu jest dramatem wewnętrznym. Mężczyźni czują się niezwykle wyizolowani, samotni. Czasami opisują to tak, jakby się zapadali, przestawali istnieć.

 Mam problem z tym myśleniem, bo jeśli mówimy o stereotypach, to funkcjonuje taki, który mówi o tym, że dla mężczyzn seks jest czynnością głównie fizyczną, a nie emocjonalną.

No tak, ale mężczyźni nie muszą wiedzieć, że obsługują sobie seksem bardzo głębokie funkcje emocjonalne. Mogą czuć, że bardzo potrzebują fizycznie seksu, ale jak go nie ma, to zaczynają się pojawiać duże problemy emocjonalne, z których mogą sobie bardzo długo nie zdawać sprawy. Zbyt długi okres postu sprawia, że czują się rozbici, ich ocena staje się niższa.

 A kobiety?

Kobiety mają coś takiego, że się seksu… boją. Masowo. I nawet jeśli nie boją się go samego, to obawiają się oceny w nim siebie. To powoduje, że udają mniej lub bardziej wyzwolone. Boją się, że ktoś źle przyjmie ich ciało, więc mają wiele obsesji dotyczących wyglądu. Obawiają się mniejszej kontroli, bo to jest zagrażające na wielu poziomach. Mają wiele lęków, co wynika m.in. wprost z ich wychowania i tego, że w Polsce – generalnie – dziewczynki wychowuje się na przyzwoite kobiety. I przez to dochodzi do nienaturalnego, z punktu widzenia psychicznego czy psychoseksualnego zdrowia, napięcia wynikającego jak społeczeństwo oczekuje, że mam się zachować, a jak ja chciałabym się zachowywać w seksie.

W książce pisałyście o badaniu prof. Izdebskiego, z którego wynika, że ponad 60% kobiet i mężczyzn jest zadowolonych ze swojego pożycia seksualnego. Myślisz, że ten wynik jest efektem ankiety? Głupio przyznać, że ma się słaby seks.

Tak. Przede wszystkim…

 Jaki jest, Twoim zdaniem, realny odsetek takich osób?

Promil. Myślę, że jest promil osób zadowolonych ze swojego życia seksualnego. No dobra – parę procent. Badania dotyczące seksu mają tę wadę, że w przeciwieństwie do morfologii są deklaratywne. To znaczy, że jeśli uważam, że seks jest dla mnie ważny i chciałabym mieć świetne pożycie, to jak mi profesor Izdebski przyniesie ankietę z takim pytaniem, to nigdy nie napiszę, że jest beznadziejnie. Będę koloryzować.

 To może w kategorii sukcesu należy odbierać, że ok. 30% odpowiedziało, że ich seks nie jest dobry?

Odważnie przyznało, jak jest. Poza tym trzeba pamiętać, że odpowiedź na pytanie: jak mi jest w seksie, jest pytaniem o tę chwilę. Za dwa lata on może leżeć w drzazgach, bo na świecie pojawi się dziecko, które zupełnie ich zajmie.W takich badaniach nie widać ani zmienności, ani tego jak mogą na niego wpływać inne czynniki, np. fakt, czy mam pracę, czy nie. Dlatego są one jak snop światła padający na ciemny pokój, gdzie podświetlany jest jeden detal, a na podstawie tego budujemy sobie znacznie szerszy obraz. Zupełnie niepotrzebnie.

 Ok. A Kościół?

Co z nim?

Zgodnie z nauką Kościoła cel seksu jest jednoznaczny. Prokreacja.

Umówmy się. Nie wiem, czy Pan Bóg tak przykazał. To jest pewna umowa społeczna zawiązana przez pewną grupę ludzi, którą wielu ludzi przyjmuje zupełnie bezkrytycznie. Z tego co wiem, dość konserwatywny w swoich poglądach Jan Paweł II w dwóch encyklikach odnoszących się do życia w rodzinie mówi, że w katolickich związkach kobiety i mężczyzny uświęconym sakramentem małżeństwa tak samo ważna jest posiadania dzieci, jak wyrażanie sobie miłości w postaci seksu. To, że my w Polsce interpretujemy to na swój specyficzny sposób… Nic nie poradzę.

A czym jest Kościół dla seksu? Znowu. Najdelikatniej. Kościół jest dla seksualności zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, ale bardziej niestety tych drugich, najbardziej opresyjną i radykalnie niszczycielską organizacją. Nie mówię o religii, ale o Kościele jako instytucji i wymyślonych przez niego systemy kontroli społecznej.

Kobieta powinna być wręcz wiernopoddańcza wobec mężczyzny?

Też, ale też spójrz na koncepcje dotyczące mężczyzn. Przede wszystkim na dnie teologicznych pomysłów, którymi jesteśmy faszerowani mieszka głęboka oraz zadawniona nienawiść, nieufność wobec ciała. I budowanie całego dyskursu kościelnego na grzesznym ciele skłonnym do popędów oraz na doskonalącym się duchu. Samo to myślenie rozwala seks.

A miałaś wśród swoich klientów katolików. Nie mówiąc, że ortodoksyjnych, ale takich bardziej, niż zwykle przejmujących się naukami Kościoła? Uśmiechasz się, czyli tak?

Tak. I było fantastycznie. Pamiętam parę, która do mnie przyszła. Trzydziestoparolatkowie z dwójką dzieci. I facet mówi na wstępie: „Dzień dobry. Jestem tak prawicowy, że na prawo ode mnie jest tylko ściana”. Dodał, że jest także konserwatywny i katolicki.

Po ilu spotkaniach się otworzył?

Po czterech.

 Wcześnie? Późno?

Wcześnie. Zobaczył, że musi wybrać między bezrefleksyjnym wierzeniem w to, co ktoś mu sprzedał, a szczęściem swoim, żony i dzieci. I szybko doszedł do tego wniosku. A chodzenie do kościoła w ogóle mu w tym nie przeszkadzało.

 A czy mężczyźni są w Polsce wyzwoleni seksualnie?

Tak samo nie, jak kobiety. My w ogóle nie jesteśmy wyzwoleni, a zapóźnieni. Jakieś 30 lat wobec rozwoju cywilizacyjnego rozumianego jako Europę i Stany Zjednoczone. I to nie tej zasadzie, że oni robili straszne rzeczy, a my nie. Powtarzamy błędy, na których zachód się już poznał. Przykład? Milczenie na temat HIV/AIDS jest rekapitulacją podejścia Ameryki reaganowskiej, za które zapłacimy rachunki w najbliższym czasie. Moglibyśmy po prostu uczyć się na doświadczeniach innych i nie powtarzać ich błędów.

 Biegniemy tą samą prędkością, jak Europa? W tym samym tempie, przez co nie mamy szans jej dogonić? Czy jednak nadganiamy?

Nadal mamy podział na Polskę A i B. Polskę świadomą i mniej świadomą. Polskę zamożniejszą i mniej zamożną. Polskę, która może sobie pozwolić na czytanie książki o seksie i taką, która nie może sobie na to pozwolić.

A który kraj, naród europejski wskazałabyś jako najbardziej rozwinięty z punktu widzenia seksualności?

Holandia jest idealnym przykładem na dobrze prowadzoną edukację seksualną. Z jednej strony nieinwazyjną, czyli dostosowaną do rzeczywistej percepcji dziecka, a z drugiej strony skuteczną. Holandia od wielu lat ma najniższy odsetek aborcji i ciąż wśród nastolatek. Mają jeden z najpóźniejszych wieków inicjacji seksualnej w Europie.

Najpóźniejszych?

Tak. Im więcej młodzi ludzie wiedzą o seksie, tym bardziej świadomie decydują, z kim go chcą uprawiać.

A to jest element systemu edukacyjnego?

Tak. I to nie tylko w szkole, ale już w przedszkolach.

Już słyszę te głosy w Polsce o nadmiernej seksualizacji dzieci, gender, itd.

No i przez to jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Przecież to chodzi o to, żeby powiedzieć dziecku, które ma trzy czy sześć lat powiedzieć, czym się chłopcy różnią od dziewczynek. Żeby dobrze czuł się w swoim ciele i go nie bał. I że mama z tatą się kochali i z tego są dzieci. Tyle. To wystarcza.

Do tego trzeba stworzyć dziecku poczucie bezpieczeństwa polegające na tym, że wie, że może przyjść do rodziców i o tym porozmawiać. Potem sobie rośnie. Zaczynają się pojawiać pytania, ale na poziomie swoich możliwości emocjonalnych oraz intelektualnych. Te o to, skąd się biorą dzieci pojawia się w okolicach dziewiątego roku  życia.

Pamiętaj o jeszcze jednym. Zobacz, że teraz dziecko może w każdym momencie skorzystać z Internetu, gdzie znajdzie odpowiedzi na każde swoje pytanie, ale niekoniecznie dobre. I ten młody człowiek, bez przygotowania, dostaje taką pigułę wiedzy, że nie jest w stanie poradzić sobie z tym samemu. Z jednej strony rodzice nie mówią o niczym, a z drugiej strony masz na ekranie penetrację z takimi detalami, że można na ich podstawie prowadzić zajęcia z ginekologii. I to nie chodzi o to, że porno jest złe. To jest po prostu zabawa dla dorosłych, ale jak trafia na grunt dziecięcego umysłu, kompletnie nieprzygotowanego do absorpcji takich treści, to robi się z tego kompletna katastrofa.

Teatr mylnych wrażeń. I teraz wracając do Holandii. Oni dzięki całemu swojemu niderlandzkiemu spokojowi ogarniają to kompletnie bez ekscytacji. Tak jak uczą dzieci życia w demokracji, tak uczą dzieci życia w parach. Koniec. Im więcej niezdrowej ekscytacji i opresja, jak np. w Polsce i części stanów USA, tym wyższy odsetek ciąż nastoletnich, porzuceń dzieci przez młode matki i aborcji. Mówiąc wprost. Im mniej zdrowo to traktujemy, tym mniej zdrowe to się staje.

 Ile potrzebujemy pokoleń do zmiany myślenia? Dwóch?

Jak nie trzy, bo to nie od razu wszędzie się przyjmie. Aby to były dwa pokolenia, skala musiałaby być bardzo duża.

Mój ulubiony temat – rodziny patchworkowe. Jak dbać o wychowanie seksualne dzieci, kiedy mamy mamę, tatę, wujka, ciocię i jeszcze dzieci z dwóch związków wzajemnie się mieszające. Takie rodziny mają trudniej?

Mają o tyle trudniej, że muszą się porozumieć, ale każda rodzina musi. Niemcy mają to idealnie rozpracowane. Dość miękko podchodzą do sklejania rodzin. Wyjazd na wakacje ojca z dziećmi z poprzedniego i nowego związku plus poprzednia partnerka i jej nowy partner to normalna sprawa. To nie jest walka samców, tylko odpowiedzialna walka o wychowanie potomstwa. I to jest męskość. To jest stawanie i branie odpowiedzialności, a nie machanie… szabelką. Oczywiście w patchworkowej rodzinie trzeba się bardziej napracować, ale ona potrafi dać też gigantyczne zyski wszystkim uczestnikom układu. Poza tym taki układ wymaga od samego początku umiejętnego sklejania się, dzielenia odpowiedzialności. I tu pojawia się rozmowa. Często tak nieobecna w rodzinach, które są z długiego trwania. Tam dopóki nie dojdzie do kryzysu, w ogóle nie ma komunikacji.

 Mamy do czynienia z kryzysem męskości?

Jakim kryzysem…? I kobietom jest ciężko i mężczyznom jest ciężko. To wynika z nacisków dotyczących wyglądu, wychowania, zachowania, roli społecznych. Często patriarchalnych. Jak nie zrobisz czegoś, to nie możesz o sobie mówić, że jesteś mężczyzną. I faceci w ogóle tego nie doceniają, a to może być bardziej kastrujące ich, niż feminizm.

Mówienie o kryzysie męskości, jest jednocześnie mówieniem o kryzysie kobiecości.

A czemu nie mówi się o kryzysie kobiecości?

Bo to nie jest ani tak ładne, ani tak łatwe do eksploatowania. Czy kobiety doświadczają trudności związanych z wizerunkiem ciała? Doświadczają. Czy doświadczają trudności związanych z rynkiem pracy? Tak. Każdy kryzys przypisany mężczyznom, może być implikowany kobietom.

A mamy obraz mężczyzny, który został w blokach, a kobiety dawno mu uciekły.

No i jak zaczniemy w to wierzyć, to rzeczywiście będziemy mieli kryzys męskości, ale to jest uleganie propagandzie. Powtarzam. Najważniejsze, żeby obie płcie zaczęły ze sobą rozmawiać. Moim zdaniem rozmowa jest odpowiedzią na każdy kryzys.

marta seks

Marta Niedźwiecka, skończyła Sex Coach University w San Francisco. W 2010 roku współtworzyła program edukacji i rozwoju seksualności– „Pussy Project”. Od 2010 prowadzi sesje indywidualne i dla par oraz warsztaty jako sex&life coach. Matka, żona, kochanka. Entuzjastka przyjemności. Na zdjęciu z Hanną Rydlewską, dziennikarką, z którą napisały książkę: „Slow sex. Uwolnij miłość”.