Go to content

Rozstanie to nie zawsze wina faceta. Próbowałem, starałem się, ale żona urządziła mi piekło

Fot. iStock / mikkelwilliam

Piszę do Was, żeby pokazać męski punkt widzenia i przełamać stereotyp, że to mężczyzna winny jest rozstaniu i końcowi związku. Pewnie, jest wielu dupków na świecie, ale nie można nas wszystkich pakować do jednego worka – czasami to właśnie facet jest tym, który walczy i próbuje. Długo łudziłem się, że moje małżeństwo da się jeszcze naprawić, że zestarzejemy się razem tak, jak obiecaliśmy sobie przy ołtarzu. Nie wiedziałem wtedy tylko jednego – że moja żona urządzi mi prawdziwe piekło. A potem to na mnie wskaże palcem i będzie głośno nazywać diabłem.

Nasze rozstanie nie zadziało się nagle i bez zapowiedzi, od dawna staraliśmy się odbudować to, co kiedyś było między nami. Terapie małżeńskie, rozmowy, separacje, wyjazdy wspólne i oddzielne – próbowaliśmy wszystkiego, trochę w myśl zasady „tonący brzytwy się chwyta”. Nawet nasz drugi syn jest próbą ożywienia małżeńskich relacji, nadzieją na nowy początek wraz z nadejściem nowego życia. Niestety, zadziałało to zupełnie odwrotnie, bo nie da się budować na nowo nie uprzątnąwszy najpierw zalegającego gruzu.

Nasz pierwszy rok małżeństwa był niemal idealny, kłótnie i awantury z tego okresu mogę policzyć na palcach jednej ręki. Byliśmy dla siebie pociągający nie tylko fizycznie, ale także i emocjonalnie, intelektualnie. Ja rozkręcałem firmę z przyjacielem, Monika pracowała w dużej firmie na etacie. Snuliśmy plany powiększenia rodziny, oboje pragnęliśmy zostać rodzicami i stworzyć prawdziwy dom, którego ani ja, ani Monika nie mieliśmy w dzieciństwie – oboje pochodzimy z rozbitych rodzin. Nasze marzenie spełniło się po trzech latach od ślubu, dokładnie w trzecią rocznicę urodził się Jasiek. Świat zawirował, stanął na głowie, zakochałem się z miejsca w tym małym człowieku, a moja żona całkowicie straciła głowę dla naszego synka.  Na nasze nieszczęście.

Przez pierwsze tygodnie niemal w ogóle nie mogłem dotknąć syna. Ciągle słyszałem, że robię coś nie tak, że mam to jej zostawić, że wystarczy jak zadbam o dom i bezpieczeństwo finansowe rodziny. Nie powiem, poczułem się wtedy jak sponsor albo chłop pańszczyźniany, który ma swoje zrobić, daninę oddać i o nic więcej nie pytać. Nawet teściowa zauważyła, że coś nie gra i stanęła po mojej stronie, a to już naprawdę coś znaczy! Ale Monika wiedziała swoje i zajęta była tylko Jaśkiem. Przestaliśmy ze sobą sypiać – chodzi o dzielenie łóżka, nawet nie mówię tutaj o seksie! – bo przeniosła się do pokoju syna i spała tam razem z nim. Na moje sugestie, że możemy łóżeczko wstawić do sypialni, jak pierwotnie zamierzaliśmy, powiedziała, że chrapię i że dziecko potrzebuje swojej własnej przestrzeni.

Gdy Jasiek skończył rok Monika zadecydowała, że chce zostać z nim w domu do czasu przedszkola. Interes szedł naprawdę dobrze, więc zgodziłem się – i tak nie miałem tutaj nic do powiedzenia. Pomimo mniejszego domowego budżetu, żona nie liczyła się z kosztami i musiała wszystko mieć luksusowe i najlepszej jakości. Syn chodził w markowych ubraniach, smarowany był kremami z najwyższej półki, korzystał wyłącznie z prywatnej opieki zdrowotnej, bawił się tylko modnymi i zagranicznymi zabawkami. Gdy mówiłem „odłóżmy pieniądze, oszczędzajmy na gorsze czasy” ona rzucała mi w twarz oskarżenia o brak wakacji, porównywała się z koleżankami, płakała, że ją ograniczam i źle traktuję. Gdy prosiłem o rozsądek i umiar, mówiła, że jestem złym ojcem, sknerą, żałuję na własnego syna, który będzie gorszy od innych przeze mnie.

Choć nigdy nie dałem jej powodów do zazdrości potrafiła robić mi awantury o zdrady, niespodziewanie odwiedzać w firmie, wypytywać o klientki i współpracowniczki. Zaciskałem zęby, tłumaczyłem, wyjaśniałem, ale po publicznej awanturze, przez którą straciłem ważny projekt, wyprowadziłem się z domu. Wtedy poszliśmy na terapię, która wydawała się nawet działać. Monika złagodniała, zaczęła myśleć o powrocie do pracy, w końcu dopuściła mnie do opieki nad synem i nie stała nade mną niczym strażnik. Wróciłem do domu pełny nadziei i wiary w to, że kryzys został zażegnany, a Monika z tej naszej radości zaszła w drugą ciążę. Myślałem, że to dobry początek nowego etapu, ale znowu byłem w błędzie.

Jej ciąża to było dziewięć miesięcy pełnych dramatów, awantur, płaczu i… przemocy. Psychicznej – gdy wyzywała mnie od najgorszych, szantażowała, wymuszała wszystko płaczem i swoim stanem – ale też i fizycznej, gdy policzkowała mnie, popychała i szturchała. Ze względu na dziecko w jej brzuchu byłem niczym święty, pozwalałam się obrażać, choć czułem się podle, upokorzony i zgnębiony. Już dawno trzasnąłbym drzwiami i zakończył ten związek, ale tłumaczyłem sobie, że hormony, stres, że to przecież nie jest kobieta, której ślubowałem miłość. Próbowałem chronić też Jaśka, nie chciałem żeby widział nasze kłótnie, żeby cierpiał z powodu tego, że nie możemy się dogadać. Pół roku po narodzinach Antka powiedziałem jednak koniec i złożyłem pozew o rozwód. Z orzeczeniem o jej winie i prawem do opieki nad dziećmi co najmniej w równym stopniu.

Dla naszych wspólnych znajomych jestem tym, który ją porzucił, zostawił dwójkę małych dzieci, znudził się życiem rodzinnym – tak przedstawiła to wszystkim Monika. Twierdzi, że przerosła mnie odpowiedzialność i nie dojrzałem do ojcostwa. Co ja im mówię? Niewiele, bo co miałbym powiedzieć? Że przerosła mnie nie odpowiedzialność, ale jej agresja wobec mnie? Że znudziłem się, ale nie życiem rodzinnym, a jej rozrzutnością, życiem ponad stan? Że próbowałem, ale potrzeba wysiłku obu stron do zbudowania wspólnego życia? Oni już mnie ocenili, z góry i bez pytania. Ostatnio Monika wykrzyczała mi na ulicy, że jestem nieudacznikiem, że zrujnowałem jej życie i pogrążyłem ją. Widziałem wzrok przechodniów, to, jak na nas patrzą – na nią ze współczuciem i troską, na mnie oskarżająco i z wyrzutem. Chciałem im wtedy powiedzieć, że rozstanie to nie zawsze wina faceta, że próbowałem, starałem się, ale żona urządziła mi piekło. Wątpię jednak, czy ktokolwiek by mi uwierzył.