Go to content

Przestałam tworzyć iluzje. Odeszłam, dziś uczę się akceptować błędy z przeszłości

Fot. iStock/JTSorrell

Odchodziłam dwa razy. To o jeden za dużo. Powinnam odejść od razu i nie oglądać się za siebie, nie dawać nawet tej jednej, dodatkowej szansy. Nie zabierać sobie czasu, bo przecież i tak już wiele straciłam. Ale nie udało się, trudno. Muszę nauczyć się z tym żyć. Nauczyć się akceptować swoje błędy, wybaczać je sobie. To nie jest łatwe. Trudne jest to całe odchodzenie. Bo na spakowaniu walizek i zmianie adresu sprawa się nie kończy. Odchodzenie to proces emocjonalny, podczas którego musisz sprawić, że ważna dotąd część ciebie musi umrzeć. Po to, żebyś ty mogła żyć.

Nigdy nie byłam zbyt pewna siebie – tego, że zasługuję na miłość. Na dobrą miłość, wspaniałe życie, na szczęście po prostu. Jasne, że tego chciałam, marzyłam o tym. Kiedy pojawił się on, miałam już dziecko z pierwszego związku. Nie zraziło go to – zakochał się we mnie, syna zaakceptował z radością. To było dla mnie najważniejsze. Poddałam się uczuciu, uwierzyłam w nie, zakochałam się. Stworzyliśmy rodzinę, we trójkę. Taką, o jakiej marzyłam, jakiej pragnęło moje dziecko. Pełną rodzinę. I iluzję związku opartego na miłości, szacunku, partnerstwie. Małżeństwem nie byliśmy długo. Szybko okazało się, że twoja miłość jest bardzo zaborcza i bardzo… trudna. Dlaczego nie zorientowałam się wcześniej? Nie wiem. Za pierwszym razem, gdy stałam po drugiej stronie drzwi własnego mieszkania, bez butów, w cienkiej koszuli błagając cię, żebyś wpuścił mnie do środka i modląc się, żebyś nie zrobił krzywdy naszemu synowi, usprawiedliwiałam cię każdą myślą. Tak trudno było mi zrozumieć, że ktoś kto kocha tak mocno jak ty, kto wielkimi gestami udowadnia mi swoją miłość, może być zdolny do okrucieństwa, przemocy, do najgorszego. Uciekłam, ale szybko wróciłam. Płakałeś, obiecywałeś, że się zmienisz. Chciałam, żeby bajka, którą wymyśliłam i którą opowiadałam o nas wszystkim wokół, była rzeczywistością. Za drugim razem, zmądrzałam. Przestałam zakrywać siniaki, przestałam okłamywać bliskich. Przestałam tworzyć iluzje i zaprzeczać temu, że nasz związek w niczym nie przypomina kolorowych zdjęć przedstawiających dwoje, bardzo szczęśliwych ludzi. Odeszłam naprawdę.

Jestem sama. Nie, to wcale nie jest łatwe. Jasne, że jest teraz lepiej – spokojnie, bezpiecznie, dobrze. Otaczają mnie ludzie, którzy mnie wspierają i kochają. Utwierdzają mnie w przekonaniu, że podjęłam najlepszą decyzję. Wracam do równowagi. Choć, czy to na pewno już ten etap? Dużo płaczę, wydawałoby się, bez powodu. Ale ja płaczę, bo przeżywam żałobę po moim niedanym związku. Mocno wrosłam w tę moją bajkę, w iluzję, którą wspólnie tworzyliśmy. I w swoją rolę. Rozstanie boli, bo pozbywam się właśnie sporej części mojego dotychczasowego „ja”. Uzależniłam się trochę od swojej roli ofiary. Poddawałam się jej biernie, pozwałam mojemu mężowi kierować moim życiem, uwierzyłam, że słowa, którymi mnie określał, rzeczywiście mnie definiują. Że zasłużyłam na wszystko, co mi się przytrafiło. Dziś, odzyskana wolność przeraża mnie trochę. Oczywiście – oddycham, nikt mnie nie obraża, nie zabrania mi wrócić do własnego domu, nie straszy, że mnie „zniszczy”. Ale boję się, czy znajdę w sobie siły, by znów być sobą – niczego nie udawać, cieszyć się moim spokojem, doceniać to, kim jestem.

I tak, ciągle jeszcze zdarza mi się za NIM tęsknić. Mimo wszystko. Denerwuje mnie to, martwi, boli głęboko w środku. I to również uczę się akceptować – emocje, których nie wolałabym nie odczuwać. To część mojej terapii, niezbędnego elementu mojej nowej rzeczywistości.

Nie, nie zawrócę z mojej drogi, jestem już „po drugiej stronie”. Przeżyłam złą miłość, zapamiętam ją, ale już do niej nie wrócę, bo poznałam tę destrukcyjną moc. Czasem bardzo boję się momentu, w którym znów kogoś pokocham. Boję się marzyć o dobrej miłości. Boję się pomylić, ale nie chcę też myśleć, że nic pięknego już mi się nigdy nie przydarzy. Jestem w „zawieszeniu” między tym, co się wydarzyło, a nadzieją na to, że mogę być jeszcze prawdziwie szczęśliwa. Ta niepewność samej siebie jest chyba najtrudniejsza. Ale jeśli uda mi się ją pokonać, jeśli uwierzę, że zasługuję na to, co najlepsze, będę w stanie w końcu pokochać właściwą osobę.