Go to content

Podział ról w małżeństwie. Albo jesteśmy drużyną, albo jesteśmy skazani na porażkę

© MamaM&M

Czytałem twój ostatni tekst i się z nim nie zgadzam – powiedział mój przyszywany brat, kiedy się wczoraj spotkaliśmy. W życiu nie pomyślałabym, że Dominik czyta tak długie teksty, a tym bardziej, że ma jakieś zdanie o tym, co ja piszę na blogu – bądź co bądź babskim.

-Z czym Ty się znowu nie zgadzasz? – zapytałam wprost. – Nie napisałaś, jak to u was wygląda naprawdę i przez to kobiety będą czytać ten twój wpis i będą wymyślać nie wiadomo co – usłyszałam. W dalszej rozmowie padły konkretne argumenty. Mój rozmówca miał na myśli podział obowiązków w związku.

Jesteśmy z TatąM&M małżeństwem wyjątkowym i nie boję się używać tego słowa. Coraz częściej spotykam się z głosami, że ta nasza miłość trąci myszką i jednocześnie jest bardzo „postępowa”. Dlaczego?

Wchodzę do salonu sukien ślubnych, żeby odebrać sukienkę na galę, którą rokrocznie mam przyjemność prowadzić. – Ale piękna ta sukienka – mówi o mojej kreacji przyszła panna młoda przymierzająca białą kieckę. – No ja to już wybieram kolorowe. Biały kolor był dla mnie dobry 8 lat temu. Dziś już za późno – odpowiadam z uśmiechem. – Teraz są modne śluby rozwody i ponowne śluby, więc może jeszcze białą pani założy – mówi pracownica salonu. – Byłabym kompletną kretynką, gdybym rozwiodła się z moim mężem. Mam najlepszego męża na świecie i kocham go nad życie – odpowiadam. – Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby kobieta tak po prostu, z taką pewnością, bez zastanowienia i tak ładnie mówiła o swoim mężu – słyszę.

Rozmawiamy w pracy. Wymieniamy babskie doświadczenia, snujemy plany na najbliższą przyszłość, trochę narzekamy na ból egzystencjalny, który znają tylko matki 3-latków. – Lubię, jak mówisz o swoim mężu, zawsze tak ciepło – słyszę.

-Lubię na was patrzeć, obserwować, jak się do siebie zwracacie, jak dbacie o siebie w każdej sytuacji, jak kupujesz śliwki w czekoladzie specjalnie dla Grzegorza – mówi koleżanka, która zna nas w wersji oficjalnej i w wersji „w kapciach”.

I na to wszystko Dominik mówi praktycznie na jednym oddechu: – Nie napisałaś ani słowa, że twój mąż (jego, Dominika znaczy, kolega ze szkolnej ławki- żeby było śmieszniej) nie przykłada palca do rodzinnych wyjazdów, że, jak trzeba, bierzesz wałek i ściany malujesz, że naprawiasz różne rzeczy, że załatwiasz formalności i wiele spraw go (TatęM&M) nie interesuje, że gra godzinami, siedzi przy komputerze.

I to jest prawda. Mamy dwa niezależne pola w związku. To Pan Mąż naprawia komputery, aktualizuje aplikacje, myje monitory, dba o sprawność sprzętu, czyta opinie, wybiera, kupuje nowe telefony, komputery, myszki, klawiatury, odkurzacze, samochody.

To ja załatwiam, a najpierw planuję, wszystkie wyjazdy (Pan Mąż zarezerwował nam przez 8 lat dokładnie jeden nocleg na jedną noc), obmyślam plan zwiedzania, dobieram nam ewentualne towarzystwo, tankuję dzień wcześniej auto, sprzątam je, jadę na myjnię (zazwyczaj to ja jeżdżę na myjnię), organizuję opiekę psu na czas naszej nieobecności, płacę zaliczki, kontaktuje się z hotelami, ale to TataM&M planuje trasę, pakuje walizki do auta (geniusz w Tetrisa).

Prawdą jest, że to ja planuję, nadzoruję, a czasami przeprowadzam remonty. Drobne malowanie to dla mnie czas na relaks i robię je często, gdy nikogo nie ma w domu. Jak domownicy wracają, jest już po „imprezie”. Podczas generalnego remontu Pan Mąż nie wstawał od komputera, nie interesował się, jaki jest postęp prac, ile będzie to wszystko kosztowało. Pytał tylko, czy nam pieniędzy wystarczy, a później, skąd weźmiemy brakującą kwotę.

Z kolei to Pan Mąż spędza więcej czasu z dziećmi. Chętnie się z nimi bawi, wspólnie grają na gitarze, układają klocki, oglądają przeróżne filmiki na youtube, siedzą na podłodze i wygłupiają się. To TataM&M częściej zajmuje się kąpielą i innymi wieczornymi sprawunkami przy dzieciach, to on wstaje godzinę wcześniej niż my, robi śniadanie, budzi, ubiera chłopców, przewija Mariusza, podaje Markowi śniadanie, po sto razy mówi do mnie: – Wstawaj, bo się spóźnimy.

Ja chodzę na zebrania wspólnoty, mieszkańców osiedla, zlecam przelewy za mieszkanie, media. Razem robimy zakupy, razem sprzątamy (tzn. sprząta ten, komu szybciej przeszkadza bałagan lub szybciej wróci do domu), nie kłócimy się, kto tym razem ma wyciągnąć naczynia ze zmywarki, powiesić pranie. Ja koszę trawę, zajmuję się ogrodem, zapraszam gości, organizuję imprezy, ale to on często po tych imprezach sprząta, wynosi śmieci, wyprowadza trzy razy dziennie psa. Ja składam pranie swoje i dzieci, Pan Mąż swoje (od 5 lat moją wersją oficjalną jest ta, że jego półki są dla mnie za wysoko).

Warto dodać, że ja mam od 8 lat pracę w tak zwanym nienormowanym systemie. Pracuję w różnych godzinach, w różnych miejscach, często poruszam się po naszym miasteczku, a TataM&M ma etat z 8 godzinami przy biurku i może się wyrwać do urzędu, może pojechać z chłopcami do lekarza, do fryzjera w czasie pracy, ale potem musi te godziny odpracować, a ja załatwiam wiele rzeczy przy okazji, będąc w konkretnym miejscu. Szybkie zakupy, koszenie trawy między spotkaniami, wolne dwie godziny wykorzystane na zrobienie obiadu, luźny dzień z pracą z domu poświęcony na odmalowanie ścian, pisanie artykułów z przerwą na przejrzenie promocji w hotelach, wypad na myjnię i szybkie odkurzanie po rozładowaniu samochodu z materiałów potrzebnych na organizację jednej, drugiej, piątej imprezy sportowej.

Dla nas budowanie związku i „ustalenie” zasad od samego początku było intuicyjnym pójściem na kompromis, ale na taki kompromis, żeby każdy był zadowolony, a nie, żeby każdy czuł niedosyt. Cały czas się ścieramy, granice naszych indywidualnych poletek nieustannie się przesuwają. Jak teraz myślę, jak udało nam się przetrwać te 8 lat i się nie pozabijać, dochodzę do wniosku, że jesteśmy silni tym, że niemal natychmiast sygnalizujemy, gdy nasza strefa komfortu robi się zbyt klaustrofobiczna, gdy coś nam zaczyna uwierać, gdy jakaś niepisana zasada jest przez drugą stronę łamana.

Powtarzam to z uporem maniaka. Mamy wspólny cel, mamy różne spojrzenia na wiele spraw, drogę do celu pokonujemy różną długością kroków, ale zawsze mamy to samo tempo i zawsze ten wolniejszy goni szybszego, bo trzeba równać w górę, a nie się uwsteczniać. No i się kochamy. Jak wariaty się kochamy…

 

Zajrzyj na mój profil na Facebooku i zostaw ślad po sobie, skomentuj artykuł, zdjęcie, wpis. Jeśli się ze mną nie zgadzasz, też zajrzyj 😉