Go to content

„Nie kocham swojego męża, wybieram nowe życie”. Dlaczego nikt nie rozumie, gdy to kobieta odchodzi?

Fot. Unsplash / Ryan Pouncy / CC0 Public Domain

Mieszkanie jest nieduże, 50 metrów, dwa pokoje, ciemna kuchnia. „O rany, jęknęła przyjaciółka”, gdy odwiedziła mnie pierwszy raz. „Co ty narobiłaś?” wykrztusiła. „Postanowiłam żyć inaczej” odpowiedziałam spokojnie. Ale ona nie rozumiała tego spokoju. I tego, że spokojnie układam swoje rzeczy w lodówce, w szafkach i na półkach. Że nikt mi nie mówi, że coś źle, nie tak, że powinnam się zmienić. Że to jest wartość. Ta wolność.

Żyjemy w związkach, w których większość rzeczy jest kompromisem. Niewielu ludzi się do tego przyznaje, każdy rozpaczliwie broni stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa. Kurczowo trzymamy się stałych partnerów albo ich zdradzamy. Nikomu o tym nie mówimy. Ila ja ich znam tych nieszczęśliwych mężów, którzy korespondują z innymi kobietami na czatach, spotykają się z nimi, szukają ukojenia. Ile znam kobiet, które nie chcą tego widzieć. W naszym świecie jest w sumie miejsce na każdą konfigurację emocjonalną – romanse, gwałtowne rozstania z powodu uczucia do „tamtej”, „tamtego”. Spektakularne odejścia od przemocowca, jego kryzys wieku średniego. Ale nie ma odejścia po prostu. Tylko z powodu braku miłości. Mężczyźni nie robią tego w ogóle, one rzadko, bo samotna kobieta to jednak dziwne.

Kobieta, żeby odejść od mężczyzny musi mieć poważny powód. Brak miłości nie jest powodem, bo co to w sumie znaczy? Kobieta, która rezygnuje z domu? Zabiera dziecko i wynosi się do mniejszego mieszkania? Musiała zdradzić, a to dziwka. Nie zdradziła? Ależ to idiotka. Tak rezygnować ze stabilizacji.

Tak, o tobie mówię, moja przyjaciółko. Gdy powiedziałam ci, że odchodzę od męża złapałaś się za głowę. „Ale masz kogoś?”. Nie, nie miałam. Po prostu przestałam kochać. Nikt nie wie jakie przeżyłam piekło próbując miłość reanimować. Przecież  jestem matką. Zależało mi na trwałości rodziny.

Nie można powiedzieć, że to problem, że ktoś cię miesiącami nie przytula. To dowód, że jesteś niedojrzała i masz emocjonalność dziecka.

Naprawdę? To takie dziwne, że człowiek szuka bliskości, gdy potrafi sam ją dać?

Nie można powiedzieć, że problemem jest, gdy on odpowiedzialność za świat zwala na ciebie. Albo bierze ją na siebie zanadto. Wystarczy, że jestem dobrym ojcem.

Naprawdę?

A ja myślałam, że człowiek szuka partnera, a nie dziecka lub ojca.

Nie można powiedzieć, że problemem jest, gdy się kogoś kochać przestaje. To dowód, że nie potrafi się kochać w ogóle.

Naprawdę?

A ja myślałam, że uczucia mają swoją dynamikę. Gdy czujesz, że wszystko umarło, możesz to reaktywować miesiącami, ale gdy wciąż czujesz, że umarło? Masz w tym tkwić? Czy może dorośle powinnaś to dźwignąć i zacząć od nowa?

Taki test. Ile można kogoś prosić o zmianę? Miesiące, lata? Szykować kolacje, romantyczne wypady, tłumaczyć. Czy nie jest tak, że przekonywanie zbyt długie jest już tylko głupotą, bo z rozwagą nie ma nic wspólnego?

Hej, odeszłam od męża. Wzięłam ze sobą dziecko. Odeszłam, bo nie chciałam budzić się z poczuciem, że wszystko co dobre już za nami, nie chciałam kłamać, myśleć kiedy seks się skończy. Czy seks nie powinien dawać przyjemności?

Skoro muszę się napić i zacisnąć zęby, by go uprawiać to chyba nie kocham, prawda? Niezależnie od tego jak moja głowa chciałaby to czuć.

Skoro mówię, że boli mnie głowa, że jutro, że PMS. Przecież wszystkie wiemy, że kobieta, która chce, będzie kochać się zawsze. I PMS jej nie przeszkodzi.

Nie chciałam czekać, w duchu, na wielką miłość. Bo to jednak dziwne przecież, że mężatka czeka.

Nie chciałam myśleć o innych, bo jestem idealistką. Albo jesteś gdzieś albo nigdzie.Nie chciałam tworzyć iluzji. Udawać, nawet przed sobą. Kochałam mojego męża, ale ta miłość się skończyła, walczyłam o nią, nie spałam, zmieniałam się, ale w końcu powiedziałam: „dość”. Nie chcę żyć w pustce, poczuciu, że wszystko za mną, nie chcę tęsknić za czymś. Dlaczego nikt mnie nie podziwia za odwagę, ale wszyscy krytykują za zły krok?

Dlaczego nie wystarcza szczere: „nie kocham”?

Nie kocham bardzo bardzo. Bardziej niż kocham marzenia o rodzinie.

Wierzę, że będziemy przyjaciółmi.

Wierzę, że to lepsze dla mojego dziecka niż nieustanne awantury, brak bliskości i syk. Niż napięcie, nieporozumienie i manipulacje.

Wierzę, że moja córka kiedyś mi powie: „Mamo, dzięki, że byłaś odważna”.

Bo ja mojej mogę tylko powiedzieć: „Mamo, szkoda, że nie rozstałaś się z ojcem. Mogłaś mi oszczędzić obserwowania braku miłości”.

Wszyscy, którzy mnie krytykują niech się przyjrzą swoim związkom. Bo jakoś tak mi się wydaje, że ludzie szczęśliwi nie muszą mnie oceniać. Tak, wiem, że mój mąż bardzo teraz cierpi. Jest taki w tym teatralny. Bliscy mu współczują, ja jestem ta zła. Tylko, że wcześniej przez dziesięć lat mnie nie zauważał. Był obok. Ale wy o tym jakoś nie wiecie. Mówcie jak bardzo ważna jest rodzina. Ja wam powiem, że najważniejsza jestem ja. I to, że budzę się bez lęku. I z ulgą. Mamy XXI wiek, prawda? Wolność. To dlaczego mi jej nie dajecie?