Go to content

Każda żałoba kiedyś musi minąć. Powoli pozwalam sobie na szczęście budowane od nowa

Każda żałoba kiedyś musi minąć
Fot. iStock / brickrena

Wczoraj i dziś

Mam czasem takie stop klatki w głowie. Nasz cywilny ślub, obdrapana zielona szpitalna ściana, porodówka. Pierwsza noc w nowym mieszkaniu, kieliszki tłuczone na szczęście, pierwsze słowo ‘mama’. Początki i końce czegoś dla mnie totalnie wyjątkowego. Coś jakby przełomy. Coś, na co się czeka, czego się wypatruje. Zawsze będę o tym z sentymentem myślała.

Dziś jednak postanawiam, że pozwolę sobie na zwyczajne ludzkie szczęście. Bo choć chcę żyć to bardzo długo umierałam. Przeszłość wbijała mi bolesne szpilki i nie dawała iść do przodu. Ciągle robiłam dwa kroki w przód i zaraz jeden do tyłu.

I nie chodzi wcale o to, że tamto życie wymazuję z pamięci, że o nim zapomniałam. Muszę zrozumieć, że nie ma przy mnie Krzyśka i Antosi. I, że oni już nie wrócą do mnie.

Zmieniłam niedawno pracę i po raz czwarty w życiu się przeprowadziłam. Zdarza mi się wierzyć, że dostałam znak od losu. Ta myśl daje mi nadzieję.

Wypadek

Tego poranka w naszym domu panował codzienny rozgardiasz. Tośka wylała płatki z mlekiem, Krzysiek szukał krawatu. Kot plątał nam się pod nogami, czapka mojej córki w dziwnych okolicznościach zaginęła. Mruczałam pod nosem, że chyba zaraz zwariuję. Z domu wybiegliśmy w pośpiechu, jeszcze się po parasolkę wracałam. To był drugi stycznia, śnieg z deszczem wtedy padał. Miałam odwieźć Tośkę do przedszkola, a Krzyśka podrzucić do biura. Nie wiem, jakim cudem na naszej drodze pojawiło się tamto subaru. Podobno kierowcy działają w takich sytuacjach odruchowo, więc ja tą kierownicą gwałtownie w lewo skręciłam. Przytomność odzyskałam w szpitalu. Nie miałam już wówczas rodziny. Antosia i Krzysiek na miejscu zginęli.

Życie bez życia, czyli mój wymyślony świat

Na pogrzebie nie byłam, bo mi nie pozwolono. Do domu wyszłam niecały miesiąc później, od tamtej pory ciągle na cmentarzu przesiadywałam. W pracy wzięłam zwolnienie, z mieszkania się wyprowadzałam. Nie było nasze, było wynajmowane, nie było mnie stać na jego utrzymanie, poza tym wspomnienia nie dawały mi spokoju. Wszystko tam mi się z nimi kojarzyło. Jak Tośka się bawiła, jak Krzysiek bałaganił. Jak ubieraliśmy razem choinkę i układaliśmy puzzle popołudniami.

Nowe miejsce zbyt wiele nie zmieniło. Ze starego życia całkowicie zrezygnowałam. Nie chciałam spotykać się z rodziną ani ze znajomymi. Wszyscy mieli coś, ja nic nie miałam. Zmieniłam pracę, nikomu się do swojej tragedii tam nie przyznałam. Po co miałam narażać się na zbędne plotki albo jakieś oznaki politowania. Biura z nikim nie dzieliłam, więc zarówno w pracy jak i w życiu prywatnym całkowicie się alienowałam.

Wieczorami rozmawiałam z moją nieżyjącą rodziną. Nakrywałam dla nich nawet do stołu. Włączałam nasze ulubione filmy, słuchałam naszej muzyki. Układałam w szafach ich rzeczy, bajki na głos czytałam.

Któregoś wieczoru zeszłam do piwnicy, chciałam zabrać karton ze świątecznymi ozdobami. Znalazłam maszynę do szycia i ją ze sobą na górę zabrałam. Nie umiałam szyć, nigdy się tym nie interesowałam. Postanowiłam jednak ją odkurzyć i czegoś nowego spróbować.

Szmaciany świat

Sprułam kilka starych bluzek i tak powstała moja pierwsza lalka, Amanda. Nazajutrz zabrałam ją ze sobą do pracy, postanowiłam podarować ją koleżance z sąsiedniego działu. Nieudolnie pozszywane kawałki kolorowych szmatek spodobały się jej córce. Kiedy mnie pochwaliła dostałam mobilizacji do działania. Powstały, więc kolejne lalki. Królik Gerwazy, Wróżka Eulalia. Każdej z zabawek starałam się nadawać oryginalne imiona. Miałam wrażenie, że tym sposobem daję im jakieś życie. Za żadną z lalek nie brałam pieniędzy, zarabiałam na etacie, to była moja nowa pasja, odskocznia, ucieczka w niemyślenie.

Łukasz

Był fotografem, bratem Justyny, mojej koleżanki, która tę pierwszą lalkę ode mnie dostała. Zapytał jej, czy nie zechciałabym uszyć dla niego kilku gadżetów, które wykorzysta w sesjach, i że oczywiście zapłaci. Zgodziłam się, pieniędzy jednak nie chciałam. W zamian zaproponował mi kobiecą sesję. Najpierw oponowałam, potem się jednak zgodziłam. Nie mogłam uwierzyć, że na tych uchwyconych kadrach byłam ja. Zdjęcia wyszły bajecznie.

Nie będzie zaskakująco. Najpierw były zdjęcia, później jedna i druga kawa. Te spotkania sprawiały mi przyjemność, jednak o żaden krok dalej się nie posuwałam. Łukasz myślał, że jestem wolna, ja też o nim niewiele wiedziałam. Jednego z wieczorów napiliśmy się wina, i wtedy on zaczął mi o sobie opowiadać. Był ode mnie osiem lat starszy, sam wychowywał córkę, czternastolatkę. Jego była żona się wyprowadziła do Niemiec, z córką się nie kontaktowała. Chodził na terapię do psychologa, długo się nie mógł z tym wszystkim uporać. Przyznał, że był czas, że uciekał w alkohol, ale siłę dała mu rodzina, córka i praca.

Rozbitkowie

Jego szczerość sprawiła, że i ja się przed nim otworzyłam i o sobie opowiedziałam. Przytulił mnie i pocałował w czoło, powiedział, że rozumie, a przynajmniej, że się stara. Zakomunikowałam mu, że na żadne związki nie jestem gotowa, choć trochę sama sobie zaprzeczałam. Od wypadku minęło sporo czasu, brakowało mi bliskości drugiego człowieka, tym bardziej, że ze starymi znajomymi już dawno kontakty pozrywałam. Poczułam ulgę, że się wygadałam. Że ktoś wie o mnie dużo, i że nie ucieka. Że sam też nie ma lekko w życiu, że nie tylko mnie los na nosie zagrał. Siedzieliśmy tak wtuleni w siebie jak życiowi rozbitkowie.

Sylwia

Córkę Łukasza, Sylwię niedługo później poznałam. Spodziewałam się jakiejś zbuntowanej nastolatki, tymczasem ona bardzo ciepło mnie przyjęła. Byłyśmy razem na łyżwach, czesałam jej włosy. Tak cudnie było mi czuć obecność dziecka w domu. Rzuconego plecaka, nieumytego talerza, tego, że się czasem spóźniała. Bywałam tam częstym gościem, choć wciąż u siebie w domu mieszkałam.

Tratwa, która nie zatonie

Nadal szyję, powoli na tym zarabiam. Z Łukaszem przekroczyliśmy jak to oboje nazywamy granice przyjaźni, powoli uczymy się siebie. Sylwia nazywa mnie macoszką, to mi rekompensuje bycie mamą. Choć kto wie, jestem jeszcze wciąż młoda, może jeszcze kiedyś się uda. Nie myślę o tym na ten moment. Każda żałoba kiedyś musi minąć, powoli pozwalam sobie na szczęście budowane od nowa. Bywają różne momenty. Czasem dryfujemy niczym na tratwie po wzburzonym morzu. Ale oboje bardzo wierzymy w to, że ta tratwa jednak nie zatonie.