Go to content

Ja też traktowałem swoją żonę jak własność. Byłem cholernym egoistą widzącym tylko czubek własnego nosa. Dlatego odeszła

Fot. iStock/PeopleImages

Dzwonisz do żony i mówisz: „Kochanie, zajrzyj szybko w kalendarz, bo muszę coś z tobą ustalić”. Nie pytasz, czy ma w tej chwili czas, czy nie jest zajęta. Nie – skoro ty dzwonisz, a ona odbiera, to znaczy, że może zrobić wszystko, o co ją w tym momencie poprosisz.

Często obserwuję facetów, którzy traktują żony jak swoją własność. Też tak robiłem. Pisałem do niej SMS-a: „Kochanie, kup piwo, jak będziesz w sklepie, wieczorem ma wpaść K. i M.”, kompletnie nie zastanawiając się nad tym, czy ona będzie robić zakupy. No przecież będzie, bo ja nie mam zamiaru się do sklepu wybierać. Nie pomyślałem, że sama będzie tachać ciężkie torby, że dzieci będą uwieszone u jej nóg. Nie, ona ma pomyśleć o mnie, w całym tym ferworze walki o oddech między sklepem a parkingiem.

Zresztą, co tam zakupy. Wszystkie wyjścia, imprezy, moje wyjazdy. Nigdy nie spytałem, czy ona nie ma może innych planów. „Mam wyjazd służbowy” – krótka informacja, która nie podległa dyskusji. Podobnie jak wyjścia z kolegami na mecz. Nie padło z moich ust: „Nie jesteś zmęczona?” – nie pytałem, bo przecież nigdy się nie skarżyła. Zawsze sobie dawała radę, więc czemu akurat tego jednego wieczoru, kiedy ja postanawiam wyjść, miałoby być inaczej?

Zawsze ważne były moje treningi, spotkania, zachcianki. W końcu po to żyjemy oboje, żeby było nam łatwiej. Jedno drugiemu pomoże. Jasne. Pomoże. To znaczy, ona ugotuje obiad, wypierze, zrobi zakupy, zajmie się dziećmi. Nie kiwaj stary głową, ja też się oburzałem, kiedy to słyszałem. Że przecież ja też pomagam, jesteśmy partnerami, dzielimy się obowiązkami po równo. Ty też jesteś o tym święcie przekonany, prawda? Zadufany w sobie gość, który myśli, że jest najlepszym mężem, skoro pranie raz w tygodniu wstawił i obiad z półproduktów przez żonę przygotowanych ugotował. Ooo byłbym zapomniał – i dzieci do kina zabrał – może i po pół roku, ale jednak. Pewnie nic ciekawszego wcześniej nie grali. To zawsze dobre usprawiedliwienie.

Stary, ja też tak myślałem. Zastanawiałem się, o co jej do cholery chodzi. Czemu mówi: „No tak ty ZNOWU wychodzisz”, „Ty ZNOWU nie możesz”. Jakie, do diabła, ZNOWU. Co to znaczy. Wkurzało mnie, a wiesz dlaczego, bo ona miała rację. Bo nie interesowało mnie jej zdanie, nie pytałem nigdy, czy ma inne plany, czy chciałaby odpocząć, czy w czymś jej pomóc i nie czekać na odpowiedź tylko zakasać rękawy i wziąć się ku*wa do roboty. Nie myślałem o niej. Nie dbałem o nią tak, jak powinienem. Było mi wygodnie myśleć, że tak jest jej dobrze. Z dziećmi non stop na głowie, pracą, domem i całą resztą. I jeszcze ze mną, który też zawsze czegoś chciał. A to, gdzie moje skarpetki, a wyprałaś mi może tę niebieską koszulę, wyprasujesz spodnie, kupiłaś coś mojej mamie na urodziny?

Wszystko było okej, dla mnie. Nie dla niej. Spytała mnie kiedyś: „Powiedz, co ja lubię”. Nie potrafiłem odpowiedzieć… Lubi dzieci, mnie, czytać książki… Jakie książki? Nie udało mi się obrócić tej sytuacji w żart. Zrobiło się poważnie. „Co ja lubię jeść, nie co ty”, „Co ja lubię robić – sama” – wyrzucała z siebie pytanie za pytaniem, a ja patrzyłem się na nią oniemiały. Nie potrafiłem odpowiedzieć. Przecież nigdy się nie skarżyła, nigdy nie mówiła, że coś jej nie pasuje. Ale ja też nigdy nie spytałem. Nigdy się nią nie zainteresowałem. Nawet kupując jej prezent na urodziny, pytałem: „Co chciałabyś dostać”, bo sam nie mogłem wpaść na to, co by dla niej było odpowiednie. Wiadomo – perfumy zawsze można kupić, nie wysilałem się specjalnie.

Kiedy ode mnie odchodziła, a ja próbowałem zrozumieć, co takiego się stało, usłyszałem, że jej nie widziałem. Była dla mnie przezroczysta, wtopiona w tło. Czuła się jak moja własność, która musi dostosować się do mojego życia, bo mnie jej życie nie interesowało.

Zawsze myślałem, że ona tylko tak o tym kursie tańca, lekcjach hiszpańskiego mówiła, ale nic z tym nie robiła. Więc byłem przekonany, że to jakieś jej chwilowe widzimisię. Tylko jak ona mogła się rozwijać, szukać swoich pasji, kiedy ja nie dawałem jej do tego żadnej przestrzeni. Kurs tańca – świetnie kochanie, ale nie pytałem, kiedy na niego pójdzie, i jak się samemu zorganizować, żeby w tym czasie zająć się dziećmi. Nauka hiszpańskiego ekstra, tylko kiedy? W dupie to miałem. Skoro mi się udawało trzy wieczory w tygodniu wychodzić – to na siłownię, to na tradycyjne piwko z kolegami, to ona też może. Tylko nigdy nie dotarło do mnie, że ja mogę to wszystko, dzięki niej. Dzięki jej poświęceniu, dzięki jej rezygnacji z tego, co lubiła czy chciała robić. Byłem cholernym egoistą widzącym tylko czubek własnego nosa.

I odeszła. Do swojego życia beze mnie. Do życia, które może sobie sama układać, bez oglądania się na mnie i dostosowywania się tylko do moich planów. Zaczęła biegać, świetnie wygląda. Ma faceta. I chyba jej dobrze. Ciekawe, czy on wie, jaki jest jej ulubiony kolor i jaką zupę lubi najbardziej… Ja zainteresowałem się tym za późno. Ty, stary, uważaj, żebyś nie popełnił tego błędu.