Go to content

„Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że są po prostu znajomymi, których ktoś przypadkiem posadził obok siebie”. O zapomnianej miłości

„Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że są po prostu znajomymi, których ktoś przypadkiem posadził obok siebie". O zapomnianej miłości
Fot. iStock / o-che

Patrzę na nich, siedzą naprzeciwko mnie. Ona w białej bluzce, widać, że trochę znoszonej, długie blond włosy upięte jakby przypadkiem. I zmęczenie na twarzy. On z tych mężczyzn, którzy im starsi tym lepiej wyglądają. Wysoki, lekko siwiejący, brązowe oczy może straciły trochę blasku, a może dziś są jakieś takie przygasłe. Tylko sylwetka wysportowana. Są w tym samym wieku, choć ona wygląda na kilka lat starszą.  

Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że są po prostu znajomymi, których ktoś przypadkiem posadził obok siebie. Uprzejmi, on podaje jej miskę z sałatką, a ona jemu cukier do kawy. Nawet na siebie przy tym nie patrzą. Właściwie, gdyby rozeszli się każde w swoją stronę nie byłabym zdziwiona.  Tak, jak nie zdziwiłby mnie fakt, gdyby za chwilę weszła jego żona i jej mąż. Mogłabym spojrzeć jak ich oczy rozpromienia miłość, jak na ich twarzach pojawia się taka wyjątkowa ulga, że w końcu jest, że usiądzie obok i poczują się lepiej i pewniej mając obok siebie kogoś, kogo kochają, kogo potrzebują, kogoś za kim tęsknią  w tej chwili.

Ale nic takiego się nie dzieje. I wiem, że się nie wydarzy. Ona rozmawia z kobietą po jej prawej stronie, on przez stół dyskutuje z kolegą. Dwie zupełnie odrębne osoby. Jakby ktoś wyciął im żart sadzając ich razem, może chcąc ich zeswatać. Ale nie ma między nimi chemii, nie ma muśnięcia ręki przy przesuwaniu łyżki. Nie ma dyskretnego położenia ręki na plecach, poprawieniu jej włosów, i jej pełnego czułości uśmiechu w podziękowaniu. Siedzą sztywno obok siebie, jakby trochę znudzeni, trochę poirytowani nawzajem swoją obecnością. Kiedy ona o coś go pyta (nie słyszę, bo moja córka akurat podbiegła z rozwiązanym butem), on niecierpliwie macha ręką. Ona obrusza się, wzdryga ramionami nie rozumiejąc zupełnie skąd bierze się jego ton. I znowu wracają do rozmów przy stole z zupełnie kimś innym, byle nie z sobą.

Na chwilę stanowią jedność, gdy podchodzi do nich ich nastoletnia córką. Oboje skupiają na niej uwagę, to jest jedyny moment porozumienia, spojrzenia w tym samym kierunku. Uśmiechają się do niej spokojnie. Ona na coś się zgadza, on nie zgłasza sprzeciwu. Obserwuję tę chwilę, gdy widać, że przyszli tu razem, że są razem, że są rodzicami pięknej dziewczyny, która przez chwilę ich połączyła. Po tej chwili znowu wracają, każe zajęte sobą. Nawet ich krzesła się nie dotykają, jakby bali się dotknąć siebie nawzajem. Gdy podnoszę z podłogi chusteczkę zauważam, że nawet ich stopy są zwrócone w odmiennych kierunkach. Dziwne. Tak wiele szczegółów, które zaprzeczają temu, kim dla siebie są, a może kim byli.

Bo przecież poznali się dość dawno temu. Jeszcze w szkole średniej. Ona uśmiechnięta, pełna energii, on z tych najprzystojniejszych. Stanowili piękną parę. Oczu od nich nie można było oderwać, kiedy ona wybuchała śmiechem odrzucając na bok włosy, podczas gdy on mówił jej coś na ucho. Trzymali się za ręce. Byli nierozłączni. Nawet osobno, wśród przyjaciół szukali siebie wzrokiem, wymieniali się tylko dla siebie zrozumiałymi spojrzeniami. Przyciągali się jak magnes. Naturalne dla wszystkich było to, że tam gdzie on, tam i ona – i odwrotnie.

Pamiętam, jak dowiedziałam się, że biorą ślub. Uśmiechnęłam się i poczułam takie ciepło w środku, gdy myśli się o ludziach, którzy są ze sobą szczęśliwi. Których łączy miłość taka prawdziwa i szczera. Bez szemrania, pomówień. Znali się przecież tak dobrze. Przecież nic nie mogło zagrażać ich szczęściu.

Gdzie są dzisiaj? On i ona? Tak blisko siebie siedzący, a będący tak bardzo daleko. Jak dwoje ludzi, którzy poznali się na godzinę przed imprezą i nie przypadli sobie do gustu. Jakby różniło ich wszystko – radość życia, chęć doświadczania nowego, poglądy od tych dotyczących prywatnych rozterek po polityczne. Tak, jakbyśmy spotkali na imprezie kogoś, z kim raczej wolelibyśmy się nie widywać.

Ale oni musieli. Bo przecież przyszli razem. Ale na szczęście nie są na siebie skazani mając wokół innych ludzi, do których mogą się zwrócić, z którymi mogą porozmawiać. Nie muszą się znosić nawzajem. Bo ktoś inny wysłucha, że ją znowu od kilku dni boli głowa, a on opowie komuś innemu, co ostatnio wydarzyło mu się w pracy. I ktoś inny ich wysłucha, a nie tylko prychnie z niechęcią, że znowu to samo i że ile można.

Już nie szukają się wzrokiem, nie dotykają niby przypadkiem. Są sobie tak obcy, jak kiedyś byli bliscy.

„Co się stało” – pytam przyjaciółkę wskazując na nich głową. „Życie” – odpowiada. I milczymy. Życie, które zabiło tę wyjątkową miłość. Codzienność, która ich pogrzebała, której nie stawili czoła, która z nimi wygrała. Widać, że ona niespecjalnie o siebie dba, lekko przygarbiona, w spodniach i płaskich butach wygląda jak dużo starsza koleżanka innych kobiet. Koleżanka tak zmęczona walką z prozą życia, że jej porażka wpisana jest w nią całą. Myślę o niej – dziecko, praca. Dorosłe życie. Mają dom. Psa i dwa koty. Jej mama z nimi mieszka, niby z osobnym wejściem, ale jednak bardzo blisko. I ona do tej mamy taka stała się podobna, mówiąca o chorobach, o tym, że chyba jednak nie stać ich na wakacje, bo szkołę córki muszą opłacić i ogrodzenie poprawić, bo się sypie. Taka zmęczona i przytłoczona.

I on stojący do niej plecami wśród kolegów śmieje się głośno z czyjegoś dowcipu. Klepie kumpla po plecach. A jego oczy błyszczą. Opowiada, co chciałaby zrobić, gdzie pojechać, umawia się na wspólne wędkowanie na łódce i zmontowanie drużyny koszykówki do miejscowych amatorskich rozgrywek. Kiedy jego wzrok pada na jej plecy przez chwilę uchodzi z niego powietrze, ramiona opadają, znika uśmiech. Trwa to ułamek sekundy, ale jest tak znaczące, że dla uważnego obserwatora nietrudne do uchwycenia. Smutek wisi między nimi. Smutek i niewymówione na głos pretensje i rozczarowania.

Kiedy pytam ją, co u nich przykleja do twarzy uśmiech mówiąc, że wszystko dobrze: „Wiesz, tylko tej pracy tak dużo”, dodaje jakby się usprawiedliwiając. On dolewa mi wina. I słucha jak mówię o mojej córce. Opowiada o swojej, jaki jest z niej dumny. „Podobna do twojej żony” rzucam lekko. Zmarszczka pojawia się na jego czole. Nie komentuje. Zmienia temat. Wychodzimy na papierosa jak para starych znajomych. Widać, że szuka kogoś, kto skupi na nim uwagę, kto będzie go choć trochę podziwiał, uznawał za interesującego. A to fajny gość. Przystojny, który nadal głodny jest życia. Tylko jej się to życie przejadło. Nie mogą usiąść razem przy stole. Już nie teraz.

Wychodzą. On jeszcze z kimś rozmawia przy drzwiach. Ona zatrzymuje się i czeka, choć w ciemności już prawie jej nie widać. W końcu idzie w jej stronę. Przez chwilę mam nadzieję, że ją obejmie. Pogłaszcze ją po plecach i przyciągnie do siebie z czułością. Ale nic takiego się nie dzieje. Znikają za kolejną lampą, która dzisiaj postanowiła nie świecić.

Zastanawiam się, dlaczego są razem. Nadal. Dlaczego nie potrafią być ze sobą szczęśliwi. Dlaczego pozwolili, by to uczucie, które było przecież ich udziałem umarło. Nic nie ma między nimi, jest tylko córka, jedyny dowód tego, że byli tak bardzo blisko siebie. Nawet nie wiem, kiedy łzy zaczęły płynąć mi po policzkach… Płakałam nad ich miłością, o której oni zapomnieli.