Go to content

Nie bądź dawczynią, jeśli w związku nic nie dostajesz w zamian. Utwierdzasz go w przekonaniu, że na to zasłużył

Fot. iStock/Anchiy

Przeczytałam wczoraj tekst o byciu suką dla swojego męża. Wróciły wspomnienia, choć myślałam, że mam to za sobą to chciałam się z wami podzielić moją historią.

W domu byłam uczona, żeby być grzeczną, miłą i pomocną. Miałam dwóch braci wokół których moja mama robiła wszystko. Kanapki do szkoły, herbatka, sprzątanie pokoju. Wiele lat później dowiedziałam się, jakie piętno wycisnął na mojej psychice i zachowaniu pijący ojciec. Nie upijał się jakoś bardzo i często, ale lubił być na tak zwanym „lekkim gazie”. Mama upominała, żebym chodziła przy nim cicho, nie dyskutowała z nim i robiła, co mówi. Kiedy byłam grzeczna, brał mnie na kolana, przytulał, rozmawiał. Byłam w stanie zrobić wszystko, byleby tylko zaskarbić sobie jego uwagę.

Tak dla mnie wyglądała miłość. Więc, kiedy poznałam K., byłam w stanie nieba mu uchylić, żeby udowodnić swoją miłość. Z domu wyniosłam, że o mężczyznę trzeba dbać, trzeba się starać tak długo, aż on będzie zadowolony i szczęśliwy. To było dla mnie zupełnie naturalne. Poznaliśmy się na służbowej imprezie. Wcześniej w pracy go nie widziałam. Miałam za sobą kilkuletni związek, trudno mi było na nowo zaufać. Bo przecież ja tak się starałam, a tamten i tak odszedł do innej. Byłam po 30-tce bałam się, że zostanę sama.

K. był inny. Nie naciskał, nie był nachalny. Chociaż przegadaliśmy ze sobą niemal cały wieczór, nie miał zamiaru od razu zaciągnąć mnie do łóżka. Był czarujący. Tak, to odpowiednie słowo – czarujący. Kobiety się za nim oglądały, ale to ze mną on szedł do kina, czy do knajpy. Pierwszy raz czułam się tak wyjątkowo. Imponował mi swoją wiedzą, obyciem, tego, jak potrafił się znaleźć w różnych sytuacjach. Nie mieszkaliśmy razem. Taki układ nam odpowiadał – ja nie chciałam od razu się wiązać z deklaracjami, on – przyzwyczajony do kawalerskiego życia. Kiedy był chory jechałam z rosołkiem, lekami. Gdy potrzebował wsparcia, bo w pracy stres go chwilami przerastał, zawsze byłam na posterunku. Kiedy zachorowała jego mama – stawałam na głowie, żeby załatwić jej jak najlepszą opiekę, szpital, lekarzy. Sama po nią pojechałam, bo on pracował i nie mógł.

W końcu chciałam, żebyśmy razem zamieszkali. Po półtora roku można było podjąć jakieś wiążące decyzje. To ja szukałam mieszkania, wysyłałam mu zdjęcia, umawiałam się z różnych częściach miasta. W końcu usłyszałam, że mam sama zadecydować. To był błąd, długo słuchałam, że jak kran przecieka, okno się blokuje, wieszak trzeba mocniej dokręcić, to mój problem, bo w końcu ja wybrałam takie mieszkanie. Więc znowu wszystko organizowałam sama. Hydraulika, stolarza, pana „złotą rączkę”. Jednocześnie próbowałam sprostać roli pani domu. Nawet, gdy było mi przykro, bo on stwierdził, że moja pomidorówka jest zbyt pospolita i nie ma jak to krem z pomidorów w jakieś tam knajpie, nie dawałam po sobie poznać. Po prostu następnym razem próbowałam dorównac tamtym smakom. W pieczeniu sernika doszłam do perfekcji, nikt mnie nie mógł przebić i tu zawsze mogłam liczyć na słowo uznania. Byłam jak ta mała dziewczynka łaknąca pochwał i uwagi mężczyzny mojego życia.

Im bardziej się starałam, im więcej z siebie dawałam, tym lepiej się w tym związku czułam. Byłam w końcu komuś potrzebna. To nic, że do wykupywania recept, kupowania prezentu, prasowania koszul, gotowania, sprzątania i usuwania się w cień, gdy K. był w złym humorze i nie miał ochoty na rozmowę. Bywało, że przez tydzień się nie odzywał, mówił półsłówkami, bo… Bo tak ma i nic mi do tego, wszystkiego wiedzieć nie muszę. Bałam się, że kiedy K. poczuje, że nie jestem mu potrzebna, zostawi mnie. Czekałam na jakiś gest, słowo, coś co da mi pewność, że on mnie kocha i nie chce mnie zostawić. Byłam dawcą idealnym, bo gotowym zatracić siebie, żeby tylko uszczęśliwić drugą osobę. Traciłam siebie, swoją pewność, kiedy pytał mnie o zdanie, najczęstszą odpowiedzią stało się: „Nie wiem”.

Trafiłam do szpitala z ostrym bólem brzucha. Nie wiedziałam, co się dzieje. K. nawet nie przyjechał, zadzwonił tylko po moim SMS-ie pytając czy wszystko w porządku, ale chyba nie bardzo go to interesowało, bo mówił o swoim nowym projekcie w pracy. To jego mama przyjechała z owocami, sokami, przywiozła mi książkę. Miałam napad lęku, przyszedł psycholog szpitalny. Nie mogłam się uspokoić, tak bardzo się bałam, że K. mnie zostawi, skoro mnie przy nim nie ma. Długo rozmawialiśmy. A właściwie ja mówiłam, o tym, jak go kocham, jak bardzo się staram, ale chyba cały czas za mało. Sama sobie odpowiadałam na pytanie, czy zasługuję na takie traktowanie. Psycholog poprosił, żebym zrobiła listę zysków i strat. Co daje mi ten związek, co ja mu daję, czy są jakieś deficyty. On był biorcą, nic nie dostawałam w zamian, bo niczym można nazwać chwilową uwagę. Nie było czułości, troski, bezpieczeństwa.

Nie odchodzi się łatwo z takich związków. Po wyjściu ze szpitala zaczęłam terapię, dzięki czemu zrozumiałam mechanizm własnego zachowania. K. nie chciał słyszeć o terapii, nie chciał, żebym mu opowiadała, czego dowiaduję się o sobie. Odsuwaliśmy się od siebie coraz bardziej. A ja małymi kroczkami zaczęłam dbać o siebie. Zajęcia fitness, spotkania z przyjaciółkami, wyjście na spacer. Nie było łatwo, strach, że on mnie zostawi, bo nie posprzątałam, nie ugotowałam, nie upiekłam sernika, nie odebrałam od niego telefonu, bo byłam na ćwiczeniach, a później on nie odbierał ode mnie.

Kiedyś siedząc z przyjaciółkami usłyszałam: „Czy ty myślisz, że to ile mu dajesz, świadczy o tym, że jesteś taka zajebista? Stara, to on jest przekonany, że skoro tyle dostaje, to musi być naprawdę zajebisty, ty go w tym utwierdzasz!”. Niby się śmiałyśmy, żartowałyśmy, ale te słowa we mnie zostały. Bo czy tak faktycznie jest? Każdy chciałby dostawać, a skoro dostaje, to znaczy, że na to zasłużył. K. nie zasłużył. Nie rozumiał, jak próbowałam mu tłumaczyć, coś zmienić. „Przecież nigdy się nie skarżyłaś, co się z tobą stało?” – pytał, ale nie słuchał już odpowiedzi.

Rozstaliśmy się rok później. Ja nie chciałam być z kimś, kto tylko czerpie korzyści ze związku ze mną, nic nie dając w zamian. Nie chciałam zastanawiać się, czy on się zmieni, czy zrozumie, czy pokaże, że kocha. Musiałam skupić się w końcu na sobie, o sobie zacząć myśleć. On podjął decyzję o rozstaniu, ale ja już byłam na gotowa na rozstanie.

Piszę, żeby pokazać, że nie zawsze eksperymenty się udają, że nie zawsze mężczyźni chcą się zmienić. Ale nie oglądajmy się na nich, dbajmy o siebie, nie bądźmy całe życie dawczyniami dla kogoś, kto nie chce tego wziąć i nic nie daje nam w zamian. Ja dzisiaj jestem szczęśliwa sama ze sobą. To najlepsze, co mogłam sobie dać.