Go to content

Latami walczyłam, by zostać matką. Ale o niepłodności najwięcej wiedzą politycy PIS-u oraz ci, którym w ciążę udało się zajść bez problemu

In vitro jest ostatnią deską ratunku, a naprotechnologia jest dużo wcześniej
Fot. i Stock / Ingram_Publishing

Stowarzyszenie „Nasz Bocian”. Wpis na Facebooku, dzisiaj:

Na naszym portalu opisano wiele historii par, które skorzystały z naprotechnologii. Te historie kończyły się na ogół wizytą w klinice in vitro wiele lat później, kiedy para z niepłodnością zaawansowaną uświadomiła już sobie, że nabito ją w marketingową butelkę i okradziono z kilku lat czasu rozrodczego. Relokowanie 300 mln złotych z programu refundacji in vitro na rzecz naprotechnologii jest po prostu bulwersujące.”.

Podpisuję się pod tym tekstem obiema rękami. 10 lat temu starałam się z mężem o dziecko. Nie wiem ile i jak można o tym długo pisać w sposób zawoalowany, że takich jak par jest tysiące i z roku na rok jest ich więcej.

Byłam grubo przed trzydziestką (odpada więc to, że za późno się zorientowałam, zrozumiałam i inne srele morele), przez rok tułałam się po różnych lekarzach (nie – specjalistach od leczenia niepłodności). Pani A. tłumaczyła jak mam badać sobie cykl, pani B. radziła kupić testy na owulacje, ktoś zbadał mi hormony. Aktywnie udzielałam się wtedy na forum gazety.pl stworzonym dla kobiet mającymi problemy z zajściem w ciążę. Prawdziwa to była grupa wsparcia, sekta czy jak kto woli to nazywać. Byłyśmy anonimowe, więc pisałyśmy dużo i otwarcie. Głównie o lekarzach, którzy z całym szacunkiem, ale rozkładali ręce, a ich leczenie niepłodności przypominało rozpaczliwy taniec ślepego. To może jeszcze te badania, te i te, a w ogóle wie pani jak wygląda śluz płodny? Wydałam kupę kasy, naczekałam się, w ciąży nie byłam. Ba, poszłam nawet na terapię, bo myślałam, że może brak ciąży to jest jakaś bariera psychiczna, opór itd.

Wtedy to pewna kobieta, znajoma rodziny, od lat mieszkająca w Norwegii, żona właściciela kliniki leczenia niepłodności w norweskim mieście powiedziała zadziwiona: „Ale dlaczego ona nie uda się do kliniki leczenia niepłodności? Przecież tym powinni zajmować się specjaliści!”.

SPECJALIŚCI. Jakież to trudne w Polsce słowo. Zostawić pewne rzeczy SPECJALISTOM, ludziom, którzy się na czymś znają. WOW, szok. Nie. U nas to niemożliwe. Bo na zapładnianiu niepłodnych znają się wszyscy. Najlepiej politycy PIS-u oraz ci, którym w ciążę udało się zajść bez problemu, nie chcieli w nią zajść, więc mogą sobie mówić trzy po trzy co im ślina na język przyniesie.

To teraz mam pytanie: ile osób zna naprawdę termin naprotechnologia? I ile osób wie, że jest adresowana do pacjentów, których niepłodność jest uleczalna i daje się korygować medycznie, czyli w przypadku około 40 proc. niepłodnych par. Że nie ma mowy o jej skuteczności w przypadku kobiet z niewydolnością jajników, niedrożnością jajowodów, czy w przypadku niepłodnych mężczyzn (z roku na rok mężczyźni mają coraz niższe parametry nasienia).

Czy ktoś rozumie, że in vitro nie jest dla nikogo widzimisie, teraz chcę posiadać dziecko? Tylko jest efektem długiego leczenia, iluś badań, decyzją ostateczną?! Nikt, w żadnej klinice leczenia niepłodności nie mówi od razu: „To siup, robimy in vitro”. Od czasu pierwszej wizyty do decyzji mija zwykle rok, dwa. To czas spędzony na licznych badaniach i kolejnych próbach.

Co to jest za argument, że jest tyle biednych dzieci, które można adoptować. Kto komu daje prawo o decydowaniu o takich rzeczach? Mówieniu parom niepłodnym: to zaadoptujcie.

Dziś moja koleżanka po in vitro powiedziała: jeśli jest para, która latami starała się o dziecko i w końcu – z powodu światopoglądu– zdecydowała się na adopcję, to chcę przeczytać z nimi wywiad. I jeszcze: szanuję bardzo taką postawę, ale to nie moja droga. I ludzie mają prawo decydować. I skoro wydajemy państwowe pieniądze na kościół to możemy je też wydawać na spełnianie marzeń o dziecku.

A potem przesłała mi takiego maila

„… W klinice przeszliśmy proces, który politycy szumnie nazywają naprotechnologią. Mieliśmy monitoring cyklu. Ja jestem kobietą dość świadomą, więc wiedza o śluzie oraz kobiecej płodności jest mi znana – to co państwo chce obecnie krzewić na kursach jest wiedzą podstawową o własnym ciele. Wiedziałam, kiedy mam dni płodne, kiedy mogę zajść w ciąże, jaki mam cykl. Nie potrzebowałam kleić ludzików i kropek na kalendarzu na ścianie. To co zrobiliśmy od razu, to także badanie nasienia, wyniki były w dolnej granicy normy.

Klinika, po miesiącach leczenia i braku efektów, zaproponowała mi badanie drożności jajowodów – wyniki też były w porządku. Ciąży nadal nie było.

Przeszliśmy 3 inseminacje, nieudane. Sami podjęliśmy decyzję o in vitro – miałam 32 lata, starszego męża i świadomość, że czas działa na moją niekorzyść i każdy tydzień oczekiwania jest tygodniem straconym. Mieliśmy dość uprawiania seksu na żądanie z okazji dni płodnych, liczenia dni, godzin (robiliśmy to przez ponad rok), miałam dość płakania po każdej miesiączce.

Zanim przeszliśmy cykl in vitro zrobiliśmy setki badań, które powinny robić wszystkie pary przed zajściem w ciąże (włącznie z testem na HIV, choroby weneryczne, badania hormonalne).

Dotknęła nas niepłodność idiopatyczna – brak medycznych przeciwwskazań  do zajścia w ciąże. Być może, gdybyśmy byli żarliwie wierzący, udalibyśmy się do kościoła. My jesteśmy niewierzący, więc udaliśmy się do kliniki leczenia niepłodności.

 Lekarze z kliniki – jako jedyni wierzyli w nasze dziecko (i tak o nim mówili) od momentu połączenia naszych 2 komórek w laboratorium. Lekarze w państwowym szpitalu w 6 tygodni ciąży powiedzieli mi, że że taka ciąża to nie ciąża, że jej nie ma, że mam przyjść za kilka tygodni. 2 dni później, nasza pani doktor pokazała nam na ekranie bijące serce naszego dziecka (i przez cały czas mówiła o nim „dziecko”). Nie spotkałam ani wcześniej, ani później ludzi o tak wielkim zaangażowaniu, empatii, woli walki o każdego małego człowieka.

 Patrząc na poziom wiedzy reprezentowany przez wiele moich koleżanek (oraz czytając, ze zdumieniem) fora internetowe dotyczące niepłodności, kobiety nie mają podstawowej wiedzy o własnym ciele. Większość nie wie jak wygląda ich układ rozrodczy, nie potrafią napisać (!!!), że uprawiają seks – piszą o przytulaniu, jakby mówienie o akcie prokreacji było wstydem. Większość wstydzi się włożyć sobie palec do pochwy, nie wie, gdzie ma szyjkę macicy, jak jest zbudowana. To co ma być teraz modelem walki o przyrost naturalny, nie jest leczeniem, jest podstawową wiedzą która powinna być dostępna dla kobiet i mężczyzn w szkole. W gimnazjach, a nawet wcześniej.

 Walka o dziecko jest straszna, kiedy uświadamiasz sobie, że nie masz wpływu na własne ciało. Potrzeba posiadania dziecka nie jest kaprysem, potrzebą chwili. Kobieta chce mieć dziecko wtedy, kiedy znajdzie partnera z którym nagle budzi się w niej instynkt macierzyński. Czasami udaje się go znaleźć w wieku lat 20, czasami później. 

Brak finansowania in vitro jako ostatecznej, ale czasem nieuniknionej metody spowoduje, że najbiedniejsza część Polaków pozostanie bezdzietna. Bogatsi będą mogli dalej pozwolić sobie na drogą, ale skuteczną metodę – reszta będzie musiała z rosnącą frustracją obserwować swój cykl, patrzeć na zniechęcenie partnera (ludzka cierpliwość ma swoje granice), cierpieć widząc, jak znajomi mają kolejne dzieci”.

A ja dodam tylko jedno. Róbcie sobie co chcecie. Wycofujcie kasę z programu in vitro, ale przestańcie biednym ludziom wmawiać, że in vitro jest nieskuteczne, a naprotechnologia skuteczna jest. Bo ktoś, kto latami starał się o dziecko – może się z tego tylko rozpaczliwe śmiać.

In vitro jest ostatnią deską ratunku, a naprotechnologia jest dużo wcześniej. I doskonale wie to każdy, kto w końcu zdecydował się na in vitro ma wiedzę dotyczącą swojego ciała i zrobił wiele badań, które sprawdziły skąd jego niepłodność mogła się wziąć.

Przestańcie wciskać kity. BŁAGAM!