Go to content

„Po co pani to zrobiła? On dopiero teraz da mi popalić”. O tym, jak daleko możemy się posunąć niosąc pomoc ofierze przemocy

Fot. iStock/filadendron

W życiu bywało mi różnie: dziś mogę powiedzieć, że poznałam je od podszewki. Doszłam jednak do takiego etapu, że kiedy trzeba – działam. Choć przyznaję, to, co przydarzyło mi się kilka dni temu podkopało na chwilę moją wiarę w słuszność takiego postępowania. Kto jest w stanie określić jednoznacznie, gdzie sięgają granice pomocy? Jak daleko możemy się posunąć, jeśli sumienie nakazuje nam reagować, ale osoba, którą chcemy wybawić z kłopotów, sama tego nie chce?

Pracuję w szpitalu, ale z taką sytuacją spotkałam się właściwie pierwszy raz. Do  gabinetu na pewne badanie zgłosiła się młoda kobieta, pani po trzydziestce. Koleżankę, która je przeprowadziła, zaniepokoiło jednak co innego niż silny ból głowy pacjentki: liczne i rozległe siniaki na jej ramionach. Spontanicznie, „prosto z mostu”, zapytała, co właściwie się stało. W końcu przecież jesteśmy w placówce medycznej, takie pytanie nie powinno nikogo dziwić. Ale kobieta w panice, nerwowo narzuciła na siebie sweter i odwróciła wzrok. Interesowało ją jedynie to, by mogła najszybciej odebrać wynik swojego badania. Na korytarzu czekał na nią mąż.

W głowie zapaliło się mi czerwone światełko. Wszystkie obrazki, jakie miałam przed oczami ułożyły się w całość: ten wstyd, lęk, spuszczona głowa… Tak wygląda ofiara przemocy. Trzeba coś z tym zrobić, ratować ją, dowiedzieć się jak pomóc.

Po szybkiej naradzie z koleżankami, wykorzystując chwilową nieobecność jej męża w poczekalni, zaprosiłyśmy ją do siebie, do gabinetu. Tam, posadziłam ją na krześle i zapytałam po prostu, czy ktoś zrobił jej krzywdę. Szybki, zaprzeczający ruch głową jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że coś tu jest „nie tak”. Powiedziałam więc kilka słów o sobie, o moim życiu, które mnie nie oszczędzało. Zadziałało.

Historię, którą usłyszałam, można by nazwać „klasyczną”. Ale przecież, każda historia ofiary przemocy, mimo powtarzających się schematów i mechanizmów jest historią indywidualnego nieszczęścia.

Przemoc, której doświadczała nasza pacjentka, była wymierzoną przez męża karą za zdradę, której się dopuściła. Miesiąc bicia, poniżania, grożenia odebraniem dzieci i wyrzuceniem z domu za rok pozamałżeńskiej relacji z innym mężczyzną – tak, do tej pory, przedstawiał się wyrok.

Trudno mi ocenić, czy większym błędem tej kobiety był romans, w który się wdała, czy związek z obecnym mężem, jeśli był on zdolny do takiego okrucieństwa. Nie usprawiedliwiam jej postępowania. W każdym razie, za chwilę niedozwolonego szczęścia płaciła teraz ogromną cenę. Jeśli dodamy do tego, że akcja tego dramatu rozegrała się w małej miejscowości, gdzie cała społeczność opowiedziała się po „jego stronie”, trudno nie zrozumieć jej wycofanej postawy i lęku o przyszłość. W tym związku była jedynie „dodatkiem do mężczyzny”, bez własnych pieniędzy, a obecnie – bez poczucia godności.

Miałam przed sobą emocjonalny wrak człowieka, kobietę z tak silnym poczuciem winy i braku wartości, że miałam wrażenie, że nie rozumie już nawet, że jak bardzo by nie zawiniła, nie wolno jej traktować w tak okrutny sposób.

Uderzyło mnie to, jak bardzo chciała, by wynik badania okazał się negatywny. Mąż powiedział jej, że w razie kłopotów zdrowotnych jej pomoże. Jeśli natomiast byłaby zdrowa, może się pakować. Ponieważ badanie nie wykazało niepokojących zmian, kobieta wyraźnie się załamała.

Naszą rozmowę przerwał dźwięk jej telefonu: zdenerwowany mąż zaczął coś podejrzewać. Odruchowo wyciągnęłam z torebki kilka wizytówek: psychologa i adwokata. Na kartce zapisałam swój numer telefonu i patrzyłam jak wychodzą razem: ofiara i kat. Żona i mąż.

Sprawa nie dawała mi spokoju. Odnalazłam numer telefonu lekarza rodzinnego tej pary i podzieliłam się z nim swoimi wątpliwościami, sugerując, że w tym domu problem jest głębszy. Obiecano mi, że się tym zajmą.

Następnego dnia zadzwonił mój telefon. Okazało się, że dzwoniła właśnie owa pobita przez męża pacjentka. Nie usłyszałam jednak słów wdzięczności, ale pełne wyrzutów i jeszcze większego strachu „dlaczego pani to zrobiła”. Kobieta gorączkowa tłumaczyła, że przecież wszystko, co się działo, działo się z jej winy, a mąż z całą pewnością nie jest „taki najgorszy”. Usłyszałam, że niszczę jej życie, a przecież właściwie nic takiego się nie stało. Zdumiona obiecałam, że nic więcej w jej sprawie nie zrobię i rozłączyłam się.

Wróciłam do domu z całą masą dziwnych uczuć. Żal, poczucie przegranej mieszają się we mnie do dziś z przekonaniem, że mimo wszystko postąpiłam słusznie. Jednak ciągle zastanawiam się, jak daleko mogłam wkroczyć w życie tej rodziny, chcąc ratować obcą mi osobę, która pozwoliła mi tylko poznać swoją historię?

Od tamtego popołudnia biję się z myślami. Czy mogłam postąpić inaczej? Czy miałam prawo zareagować? Tyle się mówi o tym, że ofiar przemocy się nie zauważa, że milczymy, gdy innym dzieje się krzywda. Nie spodziewałam się takiej reakcji, ale działam pod wpływem impulsu, szczerej chęci pomocy. Głęboko wierzę, że choć chwilowo, udało mi się powstrzymać przemoc w tamtym domu. I, że następnym razem, postąpię tak samo.


Wysłuchała: Anna Frydrychewicz