Go to content

Oda do wdzięczności. Jak mogę być wdzięczna za to, co mnie spotkało? Za chorobę, rozwód, samotność, ból?

Fot. iStock/AlexBrylov

Jestem szczęśliwą posiadaczką dokładnie 36 cudownych plasterków na boleści wszelakie. W Kubusie Puchatki (bo kocham), w Świnkę Pepę (bo wciąż na topie), w Hello Kitty (bo kobiecie nigdy za mało różowego), w nieskończoną ilość bohaterów kreskówek, których już nie znam (za stara i zbyt zajęta, żeby nadrobić braki telewizyjne). Plastry nowe, gotowe do użycia w razie potrzeby; naklejone na kartkę, dodatkowo ozdobioną tajemnymi malunkami, nie zawsze łatwymi do rozszyfrowania; własnoręcznie narysowane na niezliczonych laurkach. Nie mogłam się przekonać jedynie do pozostawienia w kolekcji tych chyba najcenniejszych, to znaczy odlepionych bezpośrednio z rączek i nóżek, z ran prawdziwych i wyimaginowanych, z zadrapań i strupków – przekazanych mi w dobrej wierze, jako już sprawdzone środki lecznicze. Przy przekazywaniu tych szamańskich podarków zwykle następuje ten sam rytuał: niewielkie dłonie chwytają moją twarz, delikatnie, oczy patrzą głęboko w moje, a z usteczek padają słowa: „To dla ciebie, Ciociu, żebyś już nie chorowała. Ten plasterek wyleczy wszystko, nawet złamane serduszko”.

Takotsubo. Tak to nazywają Japończycy. Gdy wywołany żalem i przeszywającym bólem potężny, nienaturalny impuls elektryczny powoduje ściśnięcie serca i jego ciągłe skurcze, aż do stanu, gdy przypomina ono pustą, niepotrzebną skorupę. Tak, istnieje coś takiego, jak śmierć z powodu złamanego serca.

Tak naprawdę jednak  niewielu dotyka ta jednostka chorobowa. Najczęściej zabijamy się sami, trzymając się żalu, urazy, smutku, wspomnień, złości. Jesteśmy jak zombie, niby żyjemy, ale tak naprawdę jedynie popędy nami rządzą. Idziemy, krok za krokiem, mózg niby funkcjonuje, ale serce nie czuje nic.

Trochę czasu mi to zajęło, ale znalazłam już metodę na moje takotsubo: odpuszczenie, wdzięczność i miłość.

Jak mogę być wdzięczna za to, co mnie spotkało? Za chorobę, rozwód, samotność, ból? Mogę. Gdyby nie to wszystko, nie byłabym w tym miejscu, gdzie jestem. Nie spróbowałabym nowych rzeczy, nie poznałabym pasjonujących ludzi, nie widziałabym cudownych miejsc. Nie przekonałabym się, komu mogę ufać. Nie wiedziałabym, ile mam siły.

Chcesz zobaczyć, jakie masz szczęście? Spróbuj jeden dzień funkcjonować poruszając się na wózku. Zasłoń sobie oczy i sprawdź, jak sobie poradzisz z codziennymi obowiązkami. Zostań wolontariuszem w hospicjum. Nikt nie nauczy cię więcej miłości i radości życia niż dzieci, które umierają – tak powiedziała mi moja znajoma pielęgniarka, zabierając mnie do Przylądka Nadziei, gdy się nad sobą użalałam. Zadziałało bardzo skutecznie.

Czasami nie mogę wstać z łóżka w ogóle. Czasami jeżdżę na wózku lub chodzę o kulach. Okresowo szpikują mnie sterydami i hormonami tak, że wyglądam i ruszam się jak ludzik Michelina. Kiedy indziej przychodzi chemia, SOL-u, transfuzje, osocza – i jestem szkieletor. Blizny wszędzie. Neurologia płata figle. I dzięki temu wiem, jakim cudem jest oddech!

Jak mogę być mojemu ex wdzięczna za to, co mi zrobił? Spieram się o to regularnie ze znajomymi. Oczywiście, że wolałabym, żeby tego nie było. Ale się zdarzyło. I trzeba iść dalej. Wiecie, ile drzwi otworzył przede mną mój uroczy Miś Pyś? Ilu ludzi jego ruch zmotywował do szczerej, niewymuszonej niczym pomocy? Nagle musiałam sobie też poradzić sama, z poziomu łóżka. Przeorganizować swoje życie. Przeżyć w pojedynkę z tykającą bombą zegarową w ciele. I mam tę moc! Byłam w miejscach, w których z nim bym nie była. Próbowałam rzeczy, których przy nim bym nie pomyślała, że są dostępne. Odważyłam się realizować na nowych polach. Postawiłam w końcu SIEBIE na pierwszym miejscu. Przeżyłam! Bo jest życie PO!

Tego uczy mnie też moich sześćdzisięcioro maluchów – kiedy przychodzę do nich, a one tulą się, patrzą głęboko w oczy i wlewają w moje przez jakiś czas puste serce bezwarunkową miłość i akceptację.

Tego uczą mnie ludzie, którzy przyjeżdżają w środku nocy, by potrzymać mnie za rękę, gdy mam atak i mówią „Nie martw się, nie puszczę”.

Mój kot, który leży przy mnie, gdy wracam ze szpitala i liże moje rany po radioterapii.

To pokazuje mi moja rodzina, która maluje mi i dekoruje sypialnie, żeby było mi przyjemniej, gdy nie mogę wstawać z łóżka, okleja szafki w kuchni, żeby mi się podobało, gdy mogę się poruszać, która wozi mnie na wózku, gdy trzeba i chodzi na spacery, gdy mogę.

Moi lekarze, którzy nie pozwalają się poddać, obracając każdy przerzut czy atak w żart i nierówność na asfalcie w drodze do wyzdrowienia.

Cudowni Krewni i Znajomi Królika, którzy zabierają mnie w nowe miejsca, podróżują ze mną, gdy mogę, uprawiają sporty, wożą do teatru czy na wystawę, pokonują kilometry, żeby chwilę być ze mną.

Współpracownicy dający mi zajęcie lub chwilę wytchnienia, gdy potrzebuję.

Słońce za oknem.

Zapach kwiatów.

Spełniające się marzenia.

Skupiamy się obłędnie na tym, czy szklanka jest do połowy pełna, czy pusta, pomijając to, że W OGÓLE JEST SZKLANKA.

Wczoraj było szpitalne łóżko. Dzisiaj jest znowu dom. Siadam w pachnącym resztkami wiosny ogrodzie, z książką i filiżanką herbaty, kot wskoczył na kolana i mruczy, a ja wystawiam dzisiaj moją prawie łysą głowę do słońca, mrużę oczy i myślę, że dziękuję, że żyję. Dziękuję za nowy start. Chorobie za to, że mnie nadal nie zabrała. Mężowi wysyłam dobrą energię i życzenia, aby i on kiedyś był tak szczęśliwy, jak ja teraz. A moje serce pewnego dnia napełni się do końca miłością…