Go to content

Pokonaj zołzę, która niszczy twoje życie

Fot. iStock/martin-dm

„… jest jeden rodzaj jędz, od których żadna kobieta nie potrafi uciec! Są złośliwsze od wszystkich znanych nam heter, zdolne zniszczyć nasze plany i starania w mniej niż minutę, złośnice, które sprawiają, że w sekundę znielubisz samą siebie. Kim są te wszechmocne dziewczyny? I, na miłość boską, dlaczego nie można zwyczajnie wykasować ich numeru telefon? Cóż, taka złośnica często żyje w nas samych – to właśnie ona jest naszą wewnętrzną jędzą (…) wewnętrzna zołza, tak samo jak każda złośnica na naszej drodze, najlepiej wie, jak sprawić nam ból”*. Czy mamy szansę się z nią rozprawić, czy wolimy słuchać jej podszeptów i żyć życiem, które ona nam dyktuje? O naszej wewnętrznej zołzie oraz sposobach na jej ujarzmienie rozmawiamy z Joanną Godecką.

Ewa Raczyńska: Kim jest ta nasza zołza? Każda z nas ją w sobie nosi?

Joanna Godecka: Zołza to nic innego jak nasz krytyk wewnętrzny. Jej geneza tkwi zwykle w naszym dzieciństwie, kiedy przechodziliśmy nieszczęsny proces socjalizacji. Ten etap zawsze wiąże się dla nas z pewną nauką, bo to właśnie wtedy dowiadujemy się, co ludzie w nas akceptują, a czego nie. Co ważne – gdy ten proces przebiega z poszanowaniem naszego poczucia godności. Wtedy wszystko jest w porządku. Uczymy się pewnych pożądanych zachowań, ale nie wpływa to negatywnie na naszą samoocenę. Natomiast, gdy etap socjalizacji odbywa się poprzez negatywne komunikaty typu: „jesteś beznadziejny”, „znowu czegoś nie zrobiłaś”, ewentualnie przez porównywanie: „no widzisz, inne dzieci tak dobrze się uczą, a ty znowu tak słabo”, ma to bardzo duży wpływ na nasze poczucie wartości. Za etap socjalizacji nacechowany negatywnymi komunikatami zapłacimy obniżoną samooceną. To właśnie wtedy do głosu dochodzi nasza wewnętrzna zołza, która w dorosłym w życiu krzyczy w naszej głowie. Tematem jej perory są złe rzeczy na nasz temat, które zazwyczaj nie są prawdziwe. Ale my jej wierzymy…

Czy istnieje jakakolwiek szansa, żeby ten krytyk się w naszej głowie w ogóle nie pojawił?

I tak, i nie. W praktyce poznałam osoby z adekwatną samooceną. Trzeba jednak pamiętać, że ten głos oceniający zawsze nam towarzyszy, tylko jeśli jest on dobrym doradcą lub odzywa się jedynie cienkim zrzędliwym głosikiem, który nie jest w stanie rujnować nas wewnętrznie, to jest dobrze. My zawsze toczymy jakiś dialog wewnętrzny, ważne jednak, aby podejmować decyzje w zgodzie ze sobą, i w ten sposób się rozwijać.

Źle się dzieje wtedy, kiedy ten głos, a raczej jego wpływ na nas, jest destrukcyjny, kiedy się przez niego wycofujemy, kiedy paraliżuje nas strach przed porażką. Wówczas nasza wewnętrzna zołza, ten krytyk, uzyskuje negatywny wpływ na to, co robimy ze swoim życiem.

Ale podobno ta zołza ma nas chronić?

Taka jest jej funkcja.

Coś mi się nie zgadza – z jednej strony działa na nas destrukcyjnie, a z drugiej chroni?

Ta zołza, która w nas siedzi, uważa, że coś jest z nami nie tak. Ona zatrzymała się na tym etapie naszego rozwoju, kiedy sobie zakodowaliśmy, że do pewnych rzeczy się nie nadajemy, z niektórymi kompletnie sobie nie radzimy. Mając taką wiedzę, wewnętrzny krytyk stara się oszczędzać nam bólu, rozczarowania, więc mówi: „Stop, ale po co tam idziesz!? Przecież się nie nadajesz/nie uda ci się/nie spodobasz mu się”. Robi wszystko po to, żebyśmy nie doświadczyli dramatycznej porażki, zamknęli daną sprawę, zanim ją zaczniemy, bo tak będzie nas mniej bolało.

Ale czy to działa z korzyścią dla nas? Myślę chociażby o zmianie pracy, której ta wewnętrzna zołza nie pozwala nam zmienić, ogranicza nas.

Myślimy: „może nie podołam, może wpadnę z deszczu pod rynnę”. Bo zołza każe nam pozostać w naszej strefie komfortu, mówi: „Zostań tutaj, nie przekraczaj granicy tego, co znasz”. A przecież nasz rozwój jest wynikiem właśnie eksploracji nowych obszarów. Gdybyśmy nie doświadczali sytuacji wyzwaniowych, to byśmy niczego się nie nauczyli o sobie, o życiu, o związkach.

Każdy z nas nabywa nowe umiejętności robiąc coś po raz pierwszy w swoim życiu. I jeśli krytyk mówi: „Nie rób tego, nie wychodź z domu”, a my go słuchamy, to tkwimy martwym punkcie. A nasz lęk – bo on leży u podstaw problemu – zdobywa kolejne bazy. I nakręca się spirala, bo zaczynamy myśleć, że coraz mniej znaczymy, coraz mniej umiemy. Wycofujemy się coraz mocniej, z czasem do tego stopnia, że lądujemy na terapii, bo nasze życie staje się tak dysfunkcyjne, że nie dajemy sobie rady z niczym.

Bywa też tak, że szukamy winnych na zewnątrz, winnych swoich porażek, niepowodzeń.

To usprawiedliwienia, które pozwalają nam lepiej się poczuć. Łatwiej jest uznać: „To nie moja wina, co ja mogę zrobić”. To ogrywanie roli ofiary. Bo któż nie może, no właśnie ofiara nie może, bo jest ubezwłasnowolniona, nie ma żadnego wyboru.

To wszystko, te usprawiedliwienia, wycofywanie się, to wynik lęku przed podjęciem ryzyka. O ile łatwiej powiedzieć, „nie mogę bo…”, niż zaryzykować.

Osoby, które mają adekwatną samoocenę, czyli znają swoją wartość i podejmują ryzyko, liczą się również z możliwością przegranej, bo przecież gwarancji na piśmie, że się uda, nikt nam nie da.

Ryzyko jest zawsze wkalkulowane, kiedy zaczynamy działać, bierzemy za nie odpowiedzialność, a poza tym oczywiście liczymy na pozytywny obrót spraw. Natomiast dla osoby, która słucha swojej wewnętrznej jędzy, porażka jest ogromnym ciosem, ponieważ staje się potwierdzeniem najgorszej prawdy o nas: „No proszę, a jednak nie nadaję się. Teraz już nic nie zrobię. Trzeba było siedzieć w domu i nie wytykać nosa za drzwi”.

Przecież wcale nie musimy ponieść porażki.

Oczywiście, że nie, ale im bardziej się boimy, tym gorzej wypadamy. To jak w Kubusiu Puchatku: im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka, tym bardziej Puchatka tam nie było. Jeśli powalamy naszym lękom rosnąć, pozbawiają nas one naturalnej błyskotliwości, poczucia humoru, naturalności. Stan przerażenia sprawia, że efekt raczej nas nie zadawala.

A gdyby tak przyjąć za pewnik, że każda zmiana jest dla nas dobra, bo w końcu czegoś nas uczy?

Byłoby świetnie. Każde wydarzenie, które kończy się sukcesem albo porażką jest dla nas informacją zwrotną: „Ok dobrze to sobie wymyśliłaś – rób to dalej”, albo: „Popraw coś, zmień”. Wszystko, co odważymy się zrobić, jest dla nas źródłem ogromnej wiedzy o nas samych, pozwala wyciągnąć wnioski, doświadczać, uczyć się.

No tak, ale my tak strasznie się boimy…

Punktem wyjścia dla naszych działań powinien być impuls płynący z serca, czyli „czuję, pragnę, chcę” – to jest to element, który daje najlepszą motywacje. Zadaniem „głowy”jest jedynie opracowanie strategii. Niestety najczęściej działamy odwrotnie, najpierw udzielamy głosu głowie. ( Mówiąc głowa mam na myśli nasze Ego ) Ona jednak jest pełna lęku i wątpliwości. Z tego powodu słyszymy wyraźny głos mówiący: „a co, jeśli się nie uda?”. To nie jest najlepszy motywator, prawda? Dlatego pozostajemy cały czas w defensywie. Robimy rzeczy, które wydają się nam rozsądne, bezpieczne…

choć serce się wyrywa w inną stronę.

Właśnie. Dlaczego mamy tak dużo zawałów, chorób wieńcowych, depresji? Te wszystkie choroby XX i XXI wieku są wywołane przez nasze emocje, przez tłumioną złość. Są efektem finalnym naszej każdej jednej niezaspokojonej potrzeby. W związku z tym powinniśmy już dawno wyciągnąć naukę, że baza naszego życia znajduje się w sercu i to nim powinniśmy się kierować. Aby tak się stało zacznijmy od pytań – co czuję kiedy myślę o takim rozwiązaniu a co czuję kiedy myślę o innym. Wtedy pojawiające się uczucia dają nam jasną odpowiedź. Z tym rozwiązaniem czuję się dobrze a z tym nie. W głowie powinnyśmy układać jedynie plan realizacji My tymczasem zaczynamy od pytanie: „co mam zrobić?”. Głowa ( Ego ) podpowiada nam z miejsca wątpliwości i rozterek a wtedy serce z lęku i paraliżu ledwo nadąża za naszymi pomysłami.

Nie pytając siebie, czego chcemy, wchodzimy w role, które niekoniecznie nam odpowiadają?

Wewnętrzną zołzę uruchamiamy czasem już wtedy, kiedy pozwalamy manipulować sobą osobom, które dzięki nam chcą uzyskać własne korzyści.

Na przykład?

Kiedy kobieta mówi: „chcę mieć dziecko, którym będę mogła się chwalić”. To nam – jako temu dziecku, daje komunikat: „musisz się całe życie starać, żeby zasłużyć na uznanie” . Tym sposobem nie jesteśmy sobą, ale stajemy się tylko reprezentantem osoby, która pokłada w nas nadzieje. A jeśli w dodatku słyszymy: „Boże, jak się tak dla ciebie zaharowuję, a ty nic nie robisz ze swoim życiem”, to czujemy, że nasze decyzje muszą być podejmowane tak, by spełnić oczekiwania cudzego priorytetu… nie naszego.

Tak można żyć cały czas.

Dopóki się nie wyłożymy na jakimś zakręcie – tak, to działa.

A kiedy przychodzi refleksja: „Kurczę, nie jest dobrze, czuję się jak w potrzasku”? Co musi się stać, żebyśmy tę zołzę w sobie dostrzegły?

To jest taki punkt zwrotny, kiedy zdajemy sobie sprawę, że żyjemy życiem niezgodnym z nami samymi i ponosimy tego konsekwencje. Wówczas mamy do wyboru – wyjść ze strefy komfortu i zaryzykować zmianę albo zostać w tym samym miejscu, przypłacając to frustracją potem depresją czy schorzeniami układu krążenia.

Najgorszym symptomem naszych czasów jest fakt, że jesteśmy odłączeni od siebie. Nie wiemy, kim jesteśmy. Mam często klientki, kobiety, które do mnie przychodzą i płaczą mówiąc mi: „ja nie wiem, kim ja jestem, nie wiem, czego chcę”. Jak można żyć szczęśliwie, jeśli jesteśmy dla siebie obcą osobą, nie znamy swoich potrzeb?

To, zdawałoby się, takie proste pytanie: czego chcesz?

A odpowiedź okazuje się być bardzo trudna. Bo kiedy spytam, czego chce twoja mama, tata, mąż, dziecko – wiesz od razu. Ale ty sama…

Podobnie jest z pytaniem: „co w sobie lubisz”. Osoby kiwające się nad kartką 15 – 20 minut to norma. Gdybym spytała: „co lubisz w swojej przyjaciółce”, lista zalet pojawiła by się od razu.

Często widzę piękne, wykształcone kobiety, piękna cera, piękne oczy, burza włosów, a one stają przed lustrem i mówią: „No… może uśmiech w sobie lubię”. Wewnętrzna zołza jest w swoim żywiole.

Czasami proszę weź kartkę ze sobą do domu i przynieś wypełnioną. A dziewczyny przynoszą pustą i mówią, że poczuły taką złość, że nie nic mogły napisać. Ta złość to opór przed tym, żeby nawet pomyśleć o sobie dobrze.

Na pytanie, czego w sobie nie lubisz, opowiadamy natychmiast…

O tak. Tu nie ma problemu.

Co sprawia, że te kobiety do Ciebie przychodzą?

W pewnym momencie zaczynamy zauważać, że zdobywanie kolejnych szczebli kariery, tytułów naukowych, awansów, kupno nowego samochodu, nie daje nam szczęścia. Kiedy budzimy się rano i nie jesteśmy radosne, mamy poczucie wewnętrznego pośpiechu, takiego „ja muszę”. Wtedy rodzi się bunt i zaczyna się poszukiwanie.

Ale często to poszukiwanie nadal odbywa się w strefie naszego komfortu. Czyli zapisujemy się na kursy, kolejny warsztat i… nic się nie zmienia. Nadal nie lubimy siebie.

Jak więc z tym naszym krytykiem pracować?

Na początek należy zrobić prostą rzecz – zdać sobie sprawę, że ta wewnętrzna zołza jest w naszej głowie i, że nieświadomie prowadzimy z nią monolog i że to właśnie „ona”( ale w istocie to część nas ) indukuje nas negatywnymi ocenami.

Po drugie należy zrozumieć co konkretnie do nas mówi i zauważyć, co ją aktywuje. Czasami są to osoby, które mają nad nami władze, albo takie które uważamy za atrakcyjniejsze. Wtedy myślimy o sobie: „zobacz, jak ona wygląda, a ty kim jesteś?”. Powinniśmy sklasyfikować, zauważyć sytuacje, w których czujemy się niekomfortowo.

Musimy pamiętać, że dopóki nie zdajemy sobie z czegoś sprawy, nie mamy na to wpływu. W momencie, kiedy włączamy świadomość, dostajemy cudowne narzędzie, które nam pomaga w dokonaniu zmiany. Bo uświadamiając sobie istnienie krytyka mamy już wybór: „aha, to chcę ulegać tej wewnętrznej zołzie, czy nie chcę?”. Jeśli nie, to przechodzimy do kontrofensywy. I zaczynamy gromadzić argumenty, które tego naszego wewnętrznego krytyka rozbrajają. Zaczynamy wchodzić z nim w dialog: „Dobra, wiem, że myślisz, że się nie nadaję i temu facetowi się nie spodobam – ale spójrz na mnie, no chyba niczego mi nie brakuje?”. Zaczynamy być w końcu stroną aktywną. Uruchamiamy nowy sposób myślenia o sobie.

I właśnie uzyskanie świadomości to bardzo ważny krok do celu. Jest nim uzyskanie dystansu, a w rezultacie odzyskanie własnego życia. Czego wszystkim życzę.

*Cytat pochodzi z książki „Rozpraw się ze swoją wewnętrzną jędzą” Amy Ahslers i Christine Arylo


Joanna Godecka

Joanna Godecka

Joanna Godecka – lifecoach, terapeutka (TSR),trenerka rozwoju osobistego, również praktyk Integrującej Obecności – współpracuje z magazynami Sens i Zwierciadlo.pl. oraz z Onetem i Pytaniem na Śniadanie. Ostatnio także trenerka wspierająca metamorfozy kobiet w programie TV „Nowa Ja”
Autorka książki „Szczęście w miłości. Jak mądrze kochać i rozumieć siebie” Nasza Księgarnia 2015. Moje ulubione obszary to podnoszenie samooceny, poprawa relacji, osiąganie harmonii wewnętrznej, work&life balance i wszelkie inne wyzwania, które mogą stać się tematem terapii krótkoterminowej.

www.joannagodecka.pl