Go to content

Płakałam, ale nie długo. Mówiłam sobie: „musisz być odważna”. Żałuję, że jesteś tchórzem

Fot. iStock/Marco_Piunti

Mówisz, że kochasz, a miłość nie zna strachu. Obiecujesz, że na zawsze, na wieki, przysięgasz, że nigdy aż tak.  Dajesz pewność, dajesz siebie. A jednak, przychodzi w końcu ten dzień. Dzień w którymi, po prostu uciekasz. I nagle nie ma już „nas”. Zostaję tylko „ja”.

„Przepraszam, nie radzę sobie, muszę to przemyśleć, ułożyć” – piszesz na żółtej kartce, takiej do notowania sobie różnych ważnych rzeczy. Przykleisz ją na lustrze, przy drzwiach, nie bacząc, że spadnie jak tylko się za tobą zamkną. I już oboje wiemy, że nie poukładasz. Jestem twoją żoną albo mężczyzną, z którym chcesz spędzić życie, albo może twoim dzieckiem, którego nigdy nie chciałeś mieć, ale „stało się” i już. A ty? Wiesz kim jesteś? Tchórzem.

Żona, kochająca. Bardzo.

Poznaliśmy się w liceum, jesteśmy ze sobą od matury. W tym roku minęło 15 lat naszego związku. 15 wspólnych, naprawdę dobrych lat. W styczniu świętowaliśmy piątą rocznicę ślubu, skończyliśmy urządzanie pierwszego, własnego mieszkania. Zaraz potem zaszłam w ciążę – wyczekaną, upragnioną. Pierwsze USG, wspólnie, łzy wzruszenia i szampan bezalkoholowy. Impreza dla znajomych, sprzeczki o to, czy lepszy pierwszy chłopiec, czy dziewczynka. A potem – 10 pięter w dół. Szok i słowa lekarza – płód z trisomią w 21 parze chromosomów. Inaczej zespół Downa.

Zamykam oczy i czuję pulsowanie w skroniach. Słabo mi. Kiedy patrzę na mojego męża, widzę, jak szarzeje, blednie, a jego twarz zmienia się nie do poznania.

Do domu wracamy w milczeniu. Milczymy cały wieczór i następny ranek. Z tym, że ja już wiem: urodzę, wychowam to dziecko. Przecież już je kocham. Są możliwości, mamy pieniądze, będziemy pracować, ciężko pracować z naszym dzieckiem od urodzenia, by rozwijało się jak najlepiej. Ja mogę pracować w domu, dorabiać zleceniami, jeśli będzie potrzeba. Poradzimy sobie.

Okazuje się jednak, że nieprzespana noc mojemu mężowi przynosi całkiem inną refleksję. Wieczorem przychodzi z adresem zagranicznej kliniki. – Nie będę chował Downa – mówi, bo to już nie jest jego „upragniony maluch”, to już tylko „jakiś Down”. Nie zgadzam się, chcę urodzić. Tłumaczę, przekonuję.  Najpierw się dziwi, potem jest przerażony. Tydzień później znika. Pakuje się, kiedy mnie nie ma w domu. Kiedy wracam zostaje mi po nim żółta karteczka. I zdjęcia, na ścianie. Wyłączył telefon, potem nie odbierał. Od tego momentu rozmawiamy przez SMS- y. Co pisze? To, co na żółtej karteczce. I, że się boi, że nie da rady. Ani razu nie pyta, jak się czuję.

Płakałam, ale nie długo. Mówiłam sobie: „musisz być odważna, dla dziecka”. Przetrwałam. Nasi znajomi nie mogli uwierzyć, że odszedł.

Któregoś dnia odwiedziła mnie teściowa. Powtarzała, że powinnam wiedzieć, że mój mąż to bardzo dobry człowiek. Ale on się boi. Boi się, że nie da rady. Ja to przecież muszę zrozumieć.

Kiedy rodzi się nasz syn, jestem sama. To znaczy, jego nie ma przy mnie. W szpitalu odwiedzają mnie rodzice, przyjaciele organizują transport do domu.

Minęły już dwa miesiące, mój mąż nie widział naszego dziecka. Przysyła pieniądze. Wynajął mieszkanie, pracuje, chodzi do teatru. Boi się. Wiele razy potem myślałam – przecież nigdy wcześniej mnie nie zawiódł. Ale też nigdy wcześniej, nie przeżyliśmy tak trudnych momentów, nie musieliśmy się „sprawdzać”. Co będzie, jeśli wróci? Nie myślę o tym, choć tęsknię.  A, i kochana teściowo – jeszcze nie zrozumiałam.

Córka, stęskniona. Bardzo

Tata odszedł od mamy, kiedy miałam trzy lata. Zakochał się, ożenił drugi raz, z tamtą kobietą. Zaraz potem urodził mu się syn. Nigdy nie poznałam mojego brata, żonę taty widziałam kilka razy w życiu. Co z tego wszystkiego rozumiałam? Tyle, ile tłumaczyła mi mama, a ona nigdy nie wykorzystywała jego zdrady, ani odejścia, żeby mną manipulować, nigdy nie utrudniała mu spotkań ze mną. Dopiero z czasem zaczęłam odczuwać, jak te spotkania mu ciążą. Wiesz, co zapamiętałam? Odkąd się wyprowadził, rzadko kiedy patrzył mi w oczy, rzadko kiedy przytulał. A potem  to już przychodził do mnie coraz rzadziej. Systematycznie, coraz bardziej znikał z mojego życia.

Kiedy skończyłam 15 lat, uznał, że jestem wystarczająco dorosła i napisał list. Dużo dziwnych słów, słów, które pojedynczo brzmiały znajomo, ale zebrane razem w tym liście, układały się w coś niezrozumiałego: „Bardzo cię kocham, ale… ”. Jak się potem okazało, „ale” kryło w sobie w sobie koniec naszej relacji. Bo czy ojca można mieć „zaocznie”?

Jakieś dwa lata temu, po moich 20-tych urodzinach, wszystkie małe obrazki ułożyły mi się w całość. Kierował nim strach. Bał się „sam na sam ze mną”, moich pytań, dlaczego nie mieszka już z nami, dlaczego nie kocha mamy. Potem bał się nastoletnich wyrzutów. No i wreszcie – swojej żony. To ona była przeciwna jego wizytom w naszym domu. To w tajemnicy przed nią, zabrał mnie całe trzy razy do kina.

Mój ojciec, zamiast miłości, ciepła, obecności, dawał mi to, co nie wymagało odwagi –  przesyłał zabawki, pieniądze na konto, a teraz „lajki” na Facebooku. Żałuję, że jest takim tchórzem. I bardzo za nim tęsknię.

Justyna

Jest noc. Leżysz obok, przysnąłeś. Boisz się, wiem. Boisz się, że przegapisz moment mojego odchodzenia.  Obiecuję, że poczekam, aż się obudzisz. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.  Mówisz mi ciągle, że jestem piękna. Ja wiem, jak wyglądam, wykończona chorobą, chemią, bólem fizycznym. A jednak sprawiasz, że ci wierzę. Ale mam w sobie spokój. Byłeś przy mnie, kiedy nawet nie śniło mi się to całe umieranie. Trzymałeś za rękę, gdy lekarz przekazywał pierwszą diagnozę, a potem, gdy walczyłam. Jesteś i będziesz i teraz, choć nie wiąże nas żadne ziemskie prawo. Dziękuję.

Nie, nie można nikogo osądzać.  Ale przyznajcie, piękna jest miłość, która nie okazuje strachu.