Go to content

Delirium

Sto zim i ani jedno lato
a czasem okruch z twego stołu
czekałam aż do bólu na to
zmieniona w małą garść popiołu
… jeśli Bóg istnieje

 

Budzę się rano i myślę, że to jednak cud. Nie wiem jednak, czy za ten nowy dzień już dziękować, czy jeszcze nie wyskakiwać przed szereg i poczekać, czy ból chociaż trochę minie. W końcu podejmuję próbę wstania, choć na chwilę. Z przyzwyczajenia zmieniam prześcieradło, wiedząc, że będzie na nim krew, szukam też zaschniętej krwi na poduszkach i kocu. Skupiam się na prostym śniadaniu, tak abym mogła coś zjeść, cokolwiek, byle tylko leków na pusty żołądek nie łykać. Z każdą przyjętą tabletką ból powoli odchodzi, a stawy zaczynają funkcjonować na tyle, żebym mogła się przemieścić do biura w drugim pokoju.

Czegoś pragnęliście w młodości? Ja nigdy nie byłam zawodowo szczególnie ambitna, nie chciałam być nikim wielkim, nie marzyłam o byciu bezwzględną bizneswoman. Najmocniej na świecie pragnęłam kochać i być kochaną, z wzajemnością, być wspieraną i rozumianą; chciałam stworzyć dobry, mądry i czuły dom, z trójką dzieci, zwierzętami i ogromem miłości. Szanowny Pan Los zakpił z marzeń niemądrej dziewczynki i najpierw dał mi życiowego partnera, któremu się nawet nie podobałam i kochać mnie nie umiał, toteż moje poronienia pomijał milczeniem aprobat, ciszą i westchnieniem ulgi. A potem, jak już mi zabrał to, co było we mnie najpiękniejsze i najszczersze, to sobie poszedł – i przyszły choroby, i zabrały mi resztę. Rak wczepia się zębiskami w coraz to nowe organy, stwardnienie rozsiane sieje się, gdy tylko wiatr zawieje, choćby i malutki zefirek. Nagle stajesz przed lustrem i widzisz, ile lat straciłaś na bzdury, zamiast korzystać, gdy można było. Zawsze było „jutro” – aż nadeszło moje „dzisiaj” i „jutra” już nie ma. A przynajmniej jego pewności.
Patrzę czasem w lustro i widzę zmęczenie. Palcami przejeżdżam po wszystkich bliznach na skórze, które zafundował mi ten rok. Pozapadane żyły, popękane naczynka krwionośne, strupy po igłach, czasem wbite na stałe wenflony, dziury po kroplówkach. Moja łysa głowa, wypadające brwi i rzęsy. Plamy na skórze, w wyniku przyjmowania niektórych leków. Bóle żołądka od chemii, którą łykam i przepuszczam przez palące mnie żyły. Sterydy, które usiłują dodać mi siły do walki, a dodają jedynie kolejnych kilogramów. Potem przychodzi chemiczny odlot w kroplówce i kilogramy wciągają się do wewnątrz, zostawiając za sobą szlak nowych blizn.

To wszystko, tak naprawdę, to nic. To można przeżyć. Co jest najcięższe, to smutne twarze ludzi, towarzyszących mi w tych wyprawach i moje pragnienie, aby im „odpuścić” ten widok. Mam cudownych przyjaciół, gotowych przemierzyć wiele kilometrów, by mi w czymś pomóc, by popilnować, czy biorę leki i czy jadę na kroplówkę. Aby mnie pokarmić, bo przecież nic nie jem prawie. Aby mnie zmobilizować do przyjmowania pokarmów, kolega załatwił mi pisanie recenzji restauracji i kafejek -muszę iść tam, zjeść, opisać, opublikować – i dostaję dodatkowe pieniądze na leczenie. Ktoś inny zaprosił mnie do recenzowania książek, abym miała czym umysł zająć, a przy okazji kontakty nawiązała i napełniała sobie głowę mądrymi myślami. Nawet gdy nogi całkiem odmawiają mi posłuszeństwa, przyjaciele sadzają mnie na wózek i wiozą na koncert, do kina, teatru. Są ze mną ile chcę, ale ja nie zawsze umiem tą obecność docenić. Wiem, że mają to coś najcenniejszego – życie, rodzinę, miłość czekającą w domu. I mam wyrzuty sumienia, że im to odbieram, więc czasami wymyślam fortele, żeby wrócili do siebie i cieszyli się tym, co mi odebrano…

Gdy choroba lekko się wycofuje i mogę chodzić, nawet mój lekarz mówi do mnie „Te, Morticia, pojechałabyś sobie gdzieś, co? Może fiordy pokarmić? Może policzyć kamienie na Akropolu? Przejść się Puszczą i żubry pogłaskać, hmm? Bo się nieznośna robisz z tego nie-życia”.
„A wolno mi?” – pytam.
„No, patrząc po wynikach, to raczej już nic ci nie zaszkodzi, hehe”.

Ludzie wokół mnie mają misję – nauczyć mnie od nowa, jak żyć. Moja misja jest skrajnie inna – chcę się nauczyć umierać, spokojnie i bez żalu. Bo na razie to żal mi jątrzy rany, wylewa się ze mnie systematycznie. Dwóch rzeczy w życiu chciałam najmocniej: kogoś, kto będzie mnie kochał oraz normalnego domu. Dostałam tak koszmarną karykaturę stabilizacji, że się z Losem na siebie przez to tak obraziliśmy, że do dziś stoimy do siebie plecami i nie odzywamy się. Czasem histerycznie myślę, że mojego serca już we mnie nie ma, zrezygnowało i wyprowadziło się. Nic nie stoi na przeszkodzie, abym spełniała swoje marzenia – wszystkie, poza tymi dwoma: o miłości i domu. Połowę z tego zniszczył mój eks, drugą połowę pogrzebał rak, mogą sobie panowie ręce uścisnąć i na piwo pójść. Zakochana po uszy, pewna wierności i miłości partnera jak swojej własnej, nie widziałam, jaką ułudą jest moje marzenie. Ogrom naiwności dotarł do mnie na łóżku szpitalnym – oni mówią terminy typu „prewencyjna histerektomia” i „grupa czwarta”, a ja słyszę – „żadnych dzieci już nigdy” oraz „śmierć”. Wszystko w pojedynkę.

Dostałam potężną karę za miłość i wierność.

„Jeśli Bóg istnieje”…

https://www.youtube.com/watch?v=Gudy01UbVes