Go to content

Urlop od dzieci

Rzecz dzieje się kilkanaście dni temu. Odprowadzamy Marię na autobus, który wiezie ją następnie na obóz. Tak samo postępuje dziesiątki innych rodziców. Na parkingu tuż obok Stadionu Narodowego panuje atmosfera zadowolenia (dzieci), nawet ekscytacji (też dzieci) i nerwowości (rodzice). Walizki lądują w bagażniku, dzieci w fotelach, następuje machanie dłońmi, drzwi autobusu się zamykają. Ten odjeżdża kilkanaście metrów. Rozglądam się i zamiast smutku widzę raczej… szczęście. Nawet nie zdążę tego przetrawić, kiedy stojący obok rodzice wysyczą: “Wolność. Idziemy się bawić”. I ja ich nawet rozumiem.

Dokładnie taką samą reakcję wywołuje kultowa już piosenka, w której Kazik Staszewski śpiewa w kolejnych wersach, jak zachowują się rodzice spuszczeni za smyczy przez dziecko. Za każdym razem, kiedy w głośnikach pojawia się ”Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni…” na ustach osób dojrzalszych pojawia się uśmiech, ale to twarze rodziców są najbardziej rozświetlone i rozmarzone. Temu się też nie dziwię.

Nie dziwię się, bo wielu z rodziców bardzo się męczy i nie mówię nawet o zajmowaniu się dzieckiem. Oczywiście znacznie łatwiej wstaje się oraz wybiera do pracy, kiedy po drodze nie musisz prowadzić długiej rozmowy pt. “Co zjesz na śniadanie?”, w czasie której padają odpowiedzi wskazujące potrawy, do których przygotowania zwykle akurat brakuje tego jednego najważniejszego produktu. Jasne, że od czasu do czasu przyjemniej byłoby spontanicznie wyskoczyć na weekend na Mazury, niż obudzić się w sobotę i pierwszą rzeczą, jaką się robi jest spojrzenie na zegarek, żeby sprawdzić, za ile trzeba wyjść, żeby zdążyć na zajęcia dodatkowe i czy zdążymy w między czasie kupić prezent urodzinowy dla Ani, po drodze kupując pomidory na bazarku. Do sosu, którym polejemy szybko ugotowane spaghetti. Nie ma się co oszukiwać. Funkcjonowanie w ciągłym biegu jest męczące i nie ma siły, żeby było inaczej. Zyski, radość, satysfakcja niwelują to prędzej, czy później. Co zatem sprawia, że tak bardzo cieszą się, kiedy odjeżdża autobus?!

Odpowiedzi, w pewnym stopniu, udziela Lena Mróz w artykule „Polskie matki: Idealne i wściekłe”, w którym skupia się w dużej mierze na tym, z jakimi wymaganiami mierzy się matka i jak ciężko jest jej je spełniać. Nie mam żadnych wątpliwości, że tak właśnie jest. Trudno być wzorową matką Polką, przy jednoczesnej pracy na pełen etat. Pełna zgoda. Moją uwagę zwróciło jednak coś innego,a mianowicie słowo bijące z tego artykułu – mit. Moim zdaniem właśnie jego tworzeniem najbardziej zmęczeni są rodzice… I to nie chodzi o staranie się, czy nawet walkę o ułożenie życia pozwalające na pogodzenie obowiązków zawodowych oraz rodzinnych zachowując przy tym pogodę ducha (sic!) i jako taką równowagę.

W tej sytuacji na partnerach ciąży dokładnie taki sam ciężar, żeby tak ono właśnie ono wyglądało. I obie płcie popełniają po jednym podstawowym błędzie, które czynią te starania jeszcze trudniejszymi. My, mężczyźni, generalnie nie jesteśmy osobami, które z niezwykłą ambicją podchodzą do obowiązków domowych. Nie rzucamy się na odkurzacz, kiedy nasza partnerka po niego sięga, a ścieranie kurzów uznajemy za czynność tak pozbawioną sensu, jak nie przymierzając sortowanie śmieci wpadających i tak do jednego pojazdu. Kobiety z kolei, mimo wyraźnej konieczności, nie potrafią się z nami tymi obowiązkami dzielić, co powoduje narastanie frustracji, a z czasem eksplozję. I to nie mój wymysł – mądrzy ludzie o tym piszą.

To byłby zresztą pół biedy. Sęk w tym, że rodzice lub opiekunowie komplikują sobie życie kompletnie nieracjonalnie ścigając się z innymi, którzy… robią dokładnie tak samo, przez co wszyscy wokół wpływają na eskalację tego problemu. Jaki to wyścig? No tutaj rodzice mają prawdziwe pole do popisu. Moja ulubiona płaszczyzna, na której dochodzi do tego boju jest tzw. rozwój dziecka i ją wykorzystam jako przykład. Pisałem zresztą o tym kiedyś. Tutaj mamy do czynienia z dwoma rodzajami rywalizacji (opracowanie własne) – poziomą i pionową. Pierwsza, w dużym skrócie, polega na angażowaniu w wiele, czasem niezwykle dziwnych zajęć. Im dziwniejsze i bardziej modne, tym lepiej. Chodzenie na angielski, basen oraz karate, czy piłkę nożną jest nudne i śmierdzi prehistorią. Może to ostatnie się zmieni, bo chłopcy będą chcieli być jak Michał Pazdan, ale generalnie to raczej baaaardzo “stary” zestaw zajęć pozalekcyjnych.

Teraz dziecko chodzące do szkoły podstawowej, po szkole wędruje na balet (nie taniec) lub tenisa. Jeśli nadal ma czas, zajmuje się nauką języka chińskiego lub hiszpańskiego (trzeba przecież swobodnie operować popularnymi językami), a w weekendy zajmuje się nabywaniem umiejętności projektowania, operowania programami graficznymi lub kodowaniem. Przypuszczam, że w kolejce o nazwie “moda na…” czekają nawigowanie dronami, projektowanie 3D i budowanie wirtualnych rzeczywistości / tworzenie hologramów.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie widzę w tym niczego złego – pod dwoma warunkami. Po pierwsze, dziecko rzeczywiście ma ochotę uczestniczyć w tych zajęciach, a nie jest zmuszane, do bycia marionetką w rękach rodziców. A po drugie, rodzice nie epatują tym na każdym kroku, jakby to było równoważne z jakimś niebywałym sukcesem. Mój Facebook jest szczęśliwie wolny od tego typu treści, ale od czasu do czasu widzę to, co wyświetla się moim znajomym. Jedna z nich pokazywała mi jak grupa 2-3 matek, jej koleżanek, prześciga się w zawodach o jak najlepszą relację z tego, co robi ich latorośl. Muszę przyznać, że zdjęcia z tych wydarzeń wyglądały lepiej, niż prace najznamienitszych fotografów, a treści postów spokojnie mogłyby brać udział w konkursach na najlepsze hasła reklamowe. Jestem pewien, że tworzenie i dopieszczanie tych informacji trwało dłużej, niż same zajęcia, w których uczestniczyła Nela, Zuzia, czy Adam.

Rywalizacja pionowa. Jestem jej absolutnym “fanem”, bo potencjalnie może rodzić konflikty między rodzinami. Ona jest obecna w chwili, kiedy dzieci uczęszczają na ten sam typ zajęć, ale osobno (wersja łagodniejsza), albo razem (hardcore). Kiedyś dłużej czekałem na Marię przy odbieraniu jej z urodzin – standard. Obok mnie stały dwa małżeństwa, które odbywały tego typu rozmowę (imiona zmyślone, bo zwyczajnie ich nie pamiętam):

  • Maks trenuje judo już trzeci rok. Dobrze mu idzie.
  • O. Pawełek też. Szkoli go były mistrz Polski.
  • Nasz trener startował w Mistrzostwach Europy.
  • Nasz chyba też coś, kiedyś tam wyjeżdżał na Mistrzostwa Świata i wygrywał.
  • Maks powiedział, że jego trener ma chyba ze 40 medali.
  • Pawełek mówił, że ten nasz, to chyba blisko 100 zdobył.

Nagle pojawia się jeszcze inny ojciec i mówi:

  • Jak Pawełek? Przeżywa porażkę z Piotrusiem?

Wyszliśmy tuż przed wyzwiskami i rękoczynami. To jest ta rzecz, która odróżnia te dwa typy rywalizacji. W pionowej, rodzice mogą zacząć konkurować ze sobą czyniąc z dziecka swój oręż. Najgorszy typ? Ojciec, którego syn bierze udział w rywalizacji sportowej. Jakiejkolwiek. Dyscyplina nie jest ważna. Trening i doskonalenie umiejętności nie są ważne, trzeba dokopać innemu.

Są jednak wakacje, można odpocząć, zregenerować się, nabrać sił. W końcu od drugiego spotkania z rodzicami znowu trzeba zacząć rywalizować. Pierwsze zostanie poświęcone jakże potrzebnej przepychance, czyje wakacje były lepsze, który kraj atrakcyjniejszy, który hotel lepszy i gdzie jedzenie było smaczniejsze. Oby tylko nikt nie jechał w to samo miejsce…