Go to content

Nim obudzę moje dzieci, pomyślę o tych, którym dzisiaj rodzice nie złożą życzeń…

Fot. Unsplash / CC0 Public Domain

Mój syn odrabiał wczoraj zadanie domowe. Miał napisać, które z praw dziecka uważa za najważniejsze. Wybrał trzy:

„Każde dziecko ma prawo mieć mamę i tatę”

„Każde dziecko ma prawo do opieki medycznej”

„Każde dziecko ma prawo, by mieć własne miejsce w domu”

Dzisiaj Międzynarodowy Dzień Dziecka i myślę sobie – jaki banał. Rodzice, lekarz, dom. Tak oczywiste rzeczy, że aż trudno nazwać je prawem, a co więcej przywilejem. Masz dziecko, więc jesteś rodzicem, dajesz mu schronienie i dbasz o jego zdrowie…

Gdyby tak było zawsze? Myślę dzisiaj o tych wszystkich dzieciach, którym odmówiono tych praw. O tych dzieciach, których dzisiaj nie obudzi z uśmiechem rodzic składając życzenia, wzruszając się i wręczając choćby najmniejszy podarunek. Bo przecież nie o prezent tu chodzi, ale o czas. Ten wspólny. O to wyjście na pizzę, na basen, na rower. O to, żeby nasze dziecko czuło się bezpieczne. Bo przecież to jest dla niego najważniejsze. Świadomość, że ma gdzie wrócić po szkole, że ktoś na nie czeka, że w domu zawsze jest co zjeść, z kim pogadać, komu wyżalić się na ramieniu.

Myślę sobie dzisiaj o tych wszystkich dzieciach, o których na jakiś czas zapomnieli rodzice. Dzieciach w szpitalach psychiatrycznych, dzieciach w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, dzieciach przewlekle chorych, porzuconych, zostawionych w domach dziecka. O nich przypomnieli sobie ostatnio rodzice. Co jakiś czas słyszę historie, jak to nagle w placówce dla trudnych dzieci rozdźwięczały się telefony zatroskanych rodziców, którzy pytają o swoje dziecko. Słyszę o rodzicach, którzy po kilku latach nieobecności w pewną niedzielę pojawiają się w domu dziecka z torebką cukierków… Słyszę o rodzicach, którzy nie kontaktując się z dzieckiem występują do sądu o odzyskanie praw rodzicielskich, bo przecież kochają, bo przecież na uczucia rodzicielskie musieli zaczekać, bo wcześniej utopili je w butelce taniego wina, a teraz  jest szansa, że od czasu do czasu utopią w butelce lepszej wódki. Dla nich dziecko równa się 500 złotych więcej w domowym budżecie. Każde dziecko. Więc nagle o nie walczą. Chcą je z powrotem w domu, zapewniają, że tak, że będzie miało prawo do lekarza, do własnego kąta, w którym spokojnie odrobi lekcje.

Tylko tyle dla nich znaczy dziecko. Dla nich pewnie aż tyle, bo 500 złotych to szansa na ciut lepsze pijackie życie, bo bez musu szukania puszek po śmietnikach i wysyłania dziecka do MOPS-u o zapomogę, bo sami nie są w stanie iść.

I myślę o tych dzieciach, które kochają i tęsknią. Jest w nich tyle miłości, tyle potrzeby dzielenia się nią. Znałam chłopaka, którego matka porzuciła, a on z domu dziecka uciekał do niej. Znałam dziewczynkę, która czekała na swoją matkę co weekend, ona obiecywała, że tak odwiedzi, że przyjdzie i nigdy nie dotrzymywała obietnicy. Znałam chłopca, który szczęśliwy siedział z papierową torbą czekoladowych cukierków, które przywiozła mu babcia. „Będę jadł po jednym dziennie, żeby starczyło do następnego spotkania”.

Jak to się dzieje, że brutalnie odzieramy dzieci z ich dzieciństwa? Z miłości i bezpieczeństwa? Jak to jest, że takie maleństwo można uczynić nieszczęśliwym? Sprawić, by nie miało wspomnień z dzieciństwa pełnych radości, uśmiechu, beztroski? Jak można tak bardzo skrzywdzić bezbronnego człowieka, który tylko ma nas, który tylko na naszą miłość czeka, który kocha całym sobą, bez względu na to jak złymi ludźmi jesteśmy, jak bardzo potrafimy zranić, jak mocno uderzyć, jak skrzywdzić, poniżyć, upokorzyć?

Nie znajduję w ogóle odpowiedzi na te pytania, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, kim trzeba być, by tak bardzo skrzywdzić swoje własne dziecko.

A kiedy ono trafia do miejsce, w którym czuje się bezpiecznie, w którym odnajduje względny spokój, w którym wychowawcy i opiekunowie nie zastąpią rodziców, ale wkładają całe serce w swoją pracę, to ten, kogo dziecko kocha, wyrywa mu spokój po raz kolejny. Daje nadzieję na normalne życie.

Przypomniałam sobie historię rodzeństwa, jest ich trójka. Czekali w Wigilię Bożego Narodzenia na mamę, która miała zabrać ich na święta do domu. Trójka dzieci, każde odświętnie ubrane, z tak ogromną nadzieją w sercu, z tak wielką radością, z taką niepewnością i oczekiwaniem, bo wszyscy już pojechali, a oni czekają. I mogliby tak czekać całe święta, tak stać w tych wyjątkowych sukienkach i koszuli. Mogliby przyspieszonym biciem serca reagować na każde dotknięcie klamki drzwi wejściowych domu dziecka. A mama nie przyjechała. One jak wiele innych dzieci nie dostały prawa do tego by mieć mamę i tatę. Co więcej, to ich rodzice im to prawo odebrali.

Za chwilę obudzę moich synów, wyściskam. Dam im koszulki z podobizną Lewandowskiego, bo takie sobie wymarzyli, a popołudniu zabiorę ich na pizzę. Będziemy śmiać się i dyskutować, oni z przejęciem gestykulując będą mi coś opowiadać. Przytulą się. Powiedzą: „Ale fajnie mama”.

Ale nim ich obudzę pomyślę o tych dzieciach, którym dzisiaj rodzice nie złożą życzeń… I to im najpierw z całego serca, krzycząc bardzo głośno w myślach życzę prawa do szczęścia. Do tego by kiedyś poczuli, że ktoś naprawdę ich kocha i że już nigdy ich nie zawiedzie.