Go to content

Nauka handlu z dzieckiem

Od urodzin minęły dwa tygodnie. Dokładne liczenie czasu jest trudne, bo jak pisałem wcześniej nasza 9-latka ma to szczęście, że tak ważny dzień świętuje nie raz i nie dwa. Dostała całą masę prezentów i… o dziwo nadal cieszą się wzięciem. Pod tym względem ten rok jest absolutnie rekordowy. Nie dość, że otwarte zostały wszystkie paczki, to jeszcze żaden z prezentów nie wylądował w jednej ze stref niebytu w przepastnych zakamarkach różowawego pokoju. Wcześniej bywało z tym różnie.

Do tej pory zdarzało się tak, że niektóre podarunki, których nabycie wymagało finansowego udziału kilku osób – i to nie przez skąpstwo – mogło być inspiracją do wprowadzenia na stałe określenia słomiane prezenty. Im większa była chęć jej pojawienia się, tym szybciej zapał wynikający z zabawy nimi gasł. Myślę, że są dwie główne przyczyny takiego, a nie innego stanu rzeczy. Po pierwsze przedmiot nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Przykład? Kot Textra ma kilka funkcji – wydaje bliżej nieokreślone dźwięki, porusza się do przodu, skacze niezdarnie na mechaniczną myszkę. Jak długo to może być interesujące? Generalnie ten typ prezentu po kilku minutach zmienia status na „to on nie…?”. Za wielokropek można wstawić: lata, śpiewa, pływa, …, jest taki fajny jak na reklamie. Itp. Itd.

Powód drugi tworzę sam. To znaczy nie bezpośrednio, ale czuję się współodpowiedzialny, bo pracuję w branży, która jest winna szybkiemu znudzeniu się dzieci. Marketingu. Bo to pracownicy tego działu (bez względu na nazwę, są Goliatem, a rodzice Dawidem. To pracownicy marketingu tworzą wszystko to, co nowe. Wracając do biblijnej metafory… Różnica jest taka, że dzisiaj celne trafienie kamieniem wykonane przez Dawida jedynie spowalnia Goliata. Przykład z życia? W weekend wybraliśmy się poprzebijać piłkę na korcie. To znaczy moim celem w takich konfrontacjach jest przebijanie piłki, a Marii kończenie każdej wymiany. Zostawmy to. Wyszliśmy z domu niedługo po tym jak wspólnie tańczyliśmy przy Dance Central – prezencie urodzinowym. Dla niewtajemniczonych to gra, która polega na powtarzaniu kroków wyświetlanych przez konsolę na ekranie telewizora. Wyszła podekscytowana, powtarzając co chwilę, jakie „specjalne ruchy mocy” musi wykonać, żeby przejść do „następnego świata, żeby uratować planetę” swoim tańcem. Tego zapału wystarczyło na kilkadziesiąt kroków. Do czasu, aż nie minął nas chłopiec szusujący na… No właśnie nie wiem, co to było. Jedno koło, platformy na stopy po obu jego stronach. Bliżej było temu do latającej deski z „Powrotu do przyszłości”, niż czemukolwiek innemu. Błysk i Maria niemal wpada na słupek wypowiadając „Jakie fajne, ja…”.

Nie będę jak stary tetryk mówił, że kiedyś było inaczej, a nowymi zabawkami były raczej te, które zrobiłem ja, bądź z pomocą rodziców z desek, patyków, gwoździ i taśmy. Tak było i już. Nie ma potrzeby, żeby drążyć temat. Takie były czasy. Rzecz w czymś innym – w uleganiu presji dziecka. Z tym jest zresztą tak, jak z percepcją reklam. Kiedy ktoś Cię pyta, czy reklamy mają na Ciebie wpływ odpowiesz pewnie, że „nie” lub „raczej nie”. To samo pytanie o innych skomentujesz „tak” lub „raczej tak”. Nikt z nas nie chce przyznać, że nasza odporność na komunikaty marketingowe, generalnie, jest dość niska. Jeśli nadal uważasz, że nie – idź do jakiegokolwiek supermarketu i przejdź do sekcji, gdzie pośród kilku marek własnych lub nieznanych (np. mydeł) jest jedna, którą kojarzysz – Palmolive. Nawet nie używasz, ale kojarzysz. Uczciwie. Sięgniesz po coś innego, niż produkt znany Ci z telewizji? Dziecko, ze swoim upartym namawianiem nas do zakupu raz tego a raz innego produktu jest taką reklamą. Jeżeli uznałeś reklamy Media Expert z nieśmiertelnym „Codziennie niskie ceny…” za nadmiernie występujące, to dziecko dostarcza Ci tego samego z kilkukrotnym wzmocnieniem. I to zgodnie z takim media planem, o jakim domy mediowe mogą tylko marzyć.

To jest jeszcze trudniejsze, bo do samej prezentacji produktu czy usługi dodaje cały kanon argumentów przełamujących opór. Do najczęstszych należą:

  • Wszyscy w szkole to mają
  • Tylko ja tego nie mam
  • To jest mi bardzo potrzebne
  • Bez tego nie mam, o czym rozmawiać z koleżankami
  • Nie lubicie mnie
  • Niszczycie mi życie
  • Kupujecie wszystko tylko sobie

Tę listę można ciągnąć jeszcze dłużej. Może nawet w nieskończoność. Tak długo zresztą będziesz poddawany silnej perswazji. Jeśli jakimś cudem uda Ci się wytrzymać, zawsze zostaje drugie z rodziców / opiekunów. Nie. Nakłanianie w parze nie wyklucza sprzedaży idei pojedynczym osobom. Krąg można zresztą rozszerzyć na dziadków, rodziców partnera/partnerki w patchworku. Dochodzą też chrzestni i bliscy wujkowie oraz ciocie. Ktoś się złamie. I jest sukces!

Kupujesz w sobotę pstrokatą koronę wyłożoną dziesiątkami tandetnych „kryształków”, która tego samego dnia zyskuje kilkanaście zastosowań, przez następne kilka wypełnia je. Wychodzi też z dzieckiem na dwór. W okolicach środy jest poszukiwana, bo „ktoś ją wyniósł z kuchni i nie powiedział, gdzie jest”. Znajduje się w czwartek na biurku, tuż pod kupionymi dzień wcześniej kartami Star Wars. W piątek na chwilę wpada do koszyka. Od kolejnej soboty jest symbolem niezwykłej elastyczności wikliny, plastiku, drewna. Każdego materiału, który tworzy pudełko. W sobotę jest zastępowana przez inteligentną plastelinę lub cokolwiek, na czym jest Yoda lub Luke Skywalker.

Mówi się, że dzieci mają talent do tych lub innych zawodów, ale każde jest od urodzenia idealnym materiałem na skutecznego handlowca z marketingowym zacięciem. Wystarczy tylko szlifować jego talent.