Go to content

Niczym mitologiczny Syzyf każdego dnia próbujemy na nowo. Nie tak miało być

związek toksyczny
Fot. istock/Mixmike

Kilka miesięcy temu przeczytałem wasz artykuł pt. „Zostań s*ką dla swojego męża. Polecam ten eksperyment, w naszym małżeństwie zmienił wszystko”. Właśnie wtedy miałem pierwsze myśli, by przeprowadzić go u siebie, ale tym razem to ja miałbym zostać s*kinsynem.

Z moją żoną – Julią, poznaliśmy się ponad 10 lat temu. Wspólne przejażdżki, trzymanie się za ręce, długie spacery i patrzenie na siebie z zachwytem. Czysty niezakłócony żadną głębszą wiedzą o drugim człowieku zachwyt – to pamiętam do dziś.

Wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy razem. Nadal było pięknie, choć pojawiły się pierwsze problemy dotyczące czystości i obowiązków. Okazało się, że ani ja, a tym bardziej ona nie znamy się na gotowaniu. Dodatkowo ja wychowywany przez nadopiekuńczą matkę, nie wiedziałem nawet jak obsłużyć pralkę. Jednak, co ważne, u nas w domu były zasady. Proste zasady. Gdy rodzice wyjeżdżali do pracy, zostawiali nam (siostrze i mi) listę spraw do zrobienia: odkurzanie, zmywanie naczyń, mycie podłóg, wieszanie prania. Dzięki temu w dorosłym życiu nie mam z tym problemu, a wręcz czuję się komfortowo, gdy naczynia po jedzeniu od razu lądują w zmywarce, a kuchenny blat nie klei mi się do rąk.

U Juli było inaczej. Wychowywana przez dziadków, bo rodzice biznesmeni byli zajęci robieniem kariery i gromadzeniem kapitału. Jedynaczka, ale z wyraźnym brakiem miłości rodzicielskiej w dzieciństwie co odbija się czkawką do dzisiejszego dnia. Rodzice przez cały okres jej życia w domu zawsze mieli Panią do sprzątania oraz gotowania. Julię ominęła zatem wiedza dotycząca podstaw sprzątania, a tym bardziej jakakolwiek wiedza dotycząca gotowania i postępowania z żywnością.

Zawodowo ja prowadziłem firmę (fizycznie), a żona zajmowała się całą papierkową pracą z tym związaną. Mieliśmy więc elastyczne godziny pracy i starczało nam na życie z lekką górką.

Faza krytyczna naszego związku zaczęła się z przyjściem na świat naszego pierwszego dziecka – Filipa.

Moja żona dotychczas miła i łagodna, nie była na to przygotowana. Potrafiła całkowicie ignorować jego płacz, nie miała cierpliwości, by wspólnie z nim się bawić i spędzać czas. Wykazywała emocjonalny chłód, który być może wyniosła z dzieciństwa.

Teściowe ratowały nas jedzeniem, które robiły dla Filipa, bo Julia nie była tym zainteresowana i zazwyczaj kupowała gotowe kaszki do zalania wrzątkiem. Atmosfera w domu była napięta. Po sześciu miesiącach nerwów zdecydowaliśmy się na nianię. Ciśnienie spadło, choć sytuacja w domu pozostała bez zmian. Julia nadal nie miała cierpliwości do dziecka, potrafiła na niego wrzeszczeć i standardowo czasami nie reagować na jego płacz. Los potoczył się tak, że gdy Filip skończył 18 miesięcy na świecie pojawiła się jego siostra – Zosia. Niania została z nami na dobre i dodatkowo raz w tygodniu pojawiła się pani do sprzątania.

Wtedy po raz pierwszy poczułem niepokój. Niepokój o przyszłość. Widząc w naszym domu dwie zatrudnione osoby do sprostania normalnym, wydawałoby się, czynnością, czułem, że podążamy w złym kierunku. Nasza sfrustrowana sprzątaczka, często pod nosem powtarzała „ale syf, ale syf”. Robiłem tyle, ile mogłem, starałem się na bieżąco ogarniać kuchnię i łazienki. Ale przychodziły momenty załamania, gdy totalnie odpuszczałem. Do dziś pamiętam zdziwienie sprzątaczki, gdy zobaczyła na ziemi stwardniałe surowe jajko, które spadło mojej żonie dzień wcześniej. Poza tym czekające na nią spalone suche garnki. Jedzenie leżące na stole od kilku dni. Zalepione brudem stoły i blaty kuchenne. Długo by jeszcze wymieniać.

Od narodzin Filipa minęło już kilka lat, a my nadal walczymy z demonami przeszłości. Niewiele się zmieniło, choć zrezygnowaliśmy z Pani do sprzątania. Czułbym się jednak o wiele lepiej, gdyby wróciła, ale chwilowo finanse nam na to nie pozwalają.

Po co to piszę? Czuję potrzebę wygadania się, wyrzucenia tego, co leżało mi na sercu. Rację mają ci, którzy powiedzą: wina zawsze leży po obu stronach. Też jestem o tym święcie przekonany. Kocham moje dzieci i spędzam z nimi dużo czasu. Kocham też moją żonę, ale czasami mam dość sposobu życia, który prezentuje.

Chcę tylko pokazać, że nie tylko faceci potrafią wykazywać się brakiem przygotowania do życia rodzinnego i codziennych obowiązków. Chciałbym też, abyście potraktowali to jako przestrogę.

Dzieci powinny i to naprawdę powinny być angażowane w obowiązki domowe. Mycie szyb to przecież dla nich frajda. Układanie zabawek już mniej, ale w dorosłym życiu nam za to podziękują. Nie chowajcie ich pod kloszem w obawie, że „zepsuję im dzieciństwo”, „będą miały lepiej ode mnie”. Lepiej wspólnie posprzątajcie dom. Nauczcie je robić kanapki, a potem jajecznicę. Pokażcie, jak obsługiwać pralkę. To wszystko jest proste, a przynosi potem wspaniały efekt w postaci samodzielności i potrzeby zachowania (choćby względnej) czystości.

Nie wiem jak będzie dalej w naszym związku. Ciągle „walczę” o życie, w którym nie dominuje smród starego jedzenia, czy też oblepionej brudem łazienki. To bardzo ciężka praca…  Niczym mitologiczny Syzyf każdego dnia próbujemy na nowo. Nie tak miało być.