Go to content

Moje życie wciąga mnie niczym ruchome piaski, z których nie potrafię się uwolnić, przytłacza i woła do mnie „nie dasz rady”

fot. iStock/ Kontrec

Bardzo lubię Wasze teksty, czytam je z wielką przyjemnością i za każdym razem, gdy piszecie o zmianach, wzięciu życia w swoje ręce, podjęciu ryzyka, czuję, jakbyście specjalnie dla mnie to napisały. Przez długą chwilę po przeczytaniu nawet wierzę, że będę w stanie ruszyć z miejsca, czuję wewnętrzną motywację i chęć. A potem zanurzam się w codzienności i zapominam o wszystkim, co bym chciała i o czym marzę – moje życie wciąga mnie niczym ruchome piaski, z których nie potrafię się uwolnić, przytłacza i woła do mnie „nie dasz rady”.

Gdy jako nastolatka myślałam o swojej przyszłości, nigdy nie przypuszczałam, że będzie ona właśnie taka – nudna, przewidywalna i bez wyrazu. Bezpieczna, mało wymagająca praca od zakończenia studiów, ten sam mężczyzna od liceum, to samo miasto i przyjaciele od urodzenia. Na życie innych patrzę jak na film przygodowy – podróżują, zmieniają zawody i branże, rozwijają się, kochają i rozstają, zmieniają adresy, zainteresowania i hobby. A ja? A ja wciąż siedzę na miejscu widza i jestem jedynie biernym obserwatorem rzeczywistości. Dni przeciekają mi między palcami, tak jednowymiarowe, tak do siebie podobne, że właściwie nie mają już znaczenia. Coraz mnie rzeczy mnie cieszy, coraz mniej zachwyca i sprawia, że czuję ekscytację. Wszystko przyjmuję beznamiętnie, bez smaku, coś po prostu jest, zdarzyło się i tyle.

Mój związek jest… właściwie to samo słowo „jest” wystarczy na jego opisanie. Nie ma w nim fajerwerków, porywów miłosnych, uniesień motywowanych pasją i wielkim uczuciem – choć z pewnością darzymy się sympatią i pozytywnymi uczuciami. Jesteśmy w naszej relacji tak bardzo poprawni, że aż nienaturalni. Wspólne śniadania przed wyjściem do pracy, zakupy w piątkowe popołudnie, seks w sobotę (choć i to nie zawsze), obiad u jednych lub drugich teściów w niedzielę. On wyrzuca śmieci i odkurza, ja gotuję i prasuję. On ma swoje mecze w środy, ja serial w poniedziałek i czwartek. I tak trzymamy się siebie od 15 lat, od czasów liceum, bo to przecież jest tak oczywiste i wszyscy wiedzieli, że skończymy jako małżeństwo. Tylko czy w ich przewidywaniach byliśmy też nieszczęśliwi i osamotnieni? Dziecko pewnie też niedługo będziemy mieć – on już o tym wspomina coraz częściej, a ja, pchana siłą powinności i przewidywalności, pewnie zostanę matką. Bo tak trzeba, bo nie umiem powiedzieć, że nie czuję się gotowa, że nie chcę wychowywać go w takim związku.

Zazdroszczę wszystkim, którzy czują te mityczne motyle w brzuchu, zatracają się w miłości bez strachu i obawy o utratę gruntu pod nogami. Dla mnie mój mąż jest właśnie takim gruntem – solidnym, stałym i bezpiecznym. Nie umiem rzucić się na głęboką wodę i zaryzykować, choć wiem, że życie właśnie na tym polega, że bez tego nie można poznać jego prawdziwego smaku. Ale co z mężem? Co z naszymi rodzinami? Czy to nie byłoby szczytem egoizmu – własne szczęście przedłożyć nad szczęściem innych? Tyle lat razem wyrzucić na śmietnik, powiedzieć „cześć, na razie, to jednak nie to”? Boję się też tego, że nie znajdę nikogo innego, że ta Miłość przez duże M wcale nie musi zdarzać się zawsze i każdemu. Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu, prawda?

Moja praca bardzo przypomina mój związek – trzymam się tego, co dobrze znam, choć nie daje mi to już satysfakcji i sprawia, że życie traci swoje barwy. Ta sama firma od lat, odkąd skończyłam studia, ten sam szef, te same żarty na spotkaniach integracyjnych i kilkanaście razy powtarzane anegdoty. To samo biurko, dokumenty, raporty i analizy – czasami mam ochotę wrzucić wszystko do niszczarki, trzasnąć drzwiami i wykrzyczeć wszystkim „stać mnie na więcej! To nie jest moje miejsce”. A potem przychodzi paraliżujący strach – a co z kredytem? Co z ubezpieczeniem zdrowotnym – jeden wyrostek, dłuższa choroba i koniec. Co z emeryturą, muszę mieć etat! Proza życia zabija chęć do zmian, przykleja mnie do krzesła i każe palcom stukać monotonnie w klawiaturę, tak, jak robią to codziennie od lat. Klik, klik, klik.

Najbardziej boję się, że już zawsze tak będzie. Że nigdy nic się nie zmieni, bo nie znajdę w sobie wystarczająco sił na przełamanie tego impasu. Patrzę na przyjaciół, znajomych, obcych ludzi z wielkim podziwem – czy oni się nie boją? Czy ryzykują bez obaw o porażkę, maja jakiś plan B w sytuacji niepowodzenia? Czuje się, jakby ktoś wyprasował moje życie, pozbawił je wszelkich zagnieceń, fal i wzniesień, wyprostował wręcz boleśnie. I tak ślizgam się po tej gładkiej tafli marząc o potknięciu się na jakiejś wyrwie, przeskoczeniu przez rysę, zrobieniu małego choćby uszczerbku. Marzę… może kiedyś odważę się na coś więcej.

Zapisz