Go to content

„Zdarzają się pacjentki, które przychodzą po ratunek, widzą, że z ich twarzą stało się coś złego, ale są też takie, które domagają się kolejnych dawek wypełniacza”

Fot. iStock / NikiLitov

Czasem łatwo zatracić granicę między potrzebnym zabiegiem a ciągłą potrzebą update’owania swojego wyglądu. To, co w przypadku jednej kobiety może okazać się wybawieniem od zjadających ją latami kompleksów, w przypadku innej bywa jedynie objawem uzależnienia. Uzależnienia bardzo trudnego. Dysmorfofobia, czyli zaburzone postrzeganie własnego obrazu, to coraz częstszy problem współczesnych kobiet. Kiedy trzeba się zatrzymać i czy lekarz medycyny estetycznej powinien umieć odmówić? Na te pytania odpowiada nasz gość – dr Joanna Wiśniewska-Goryń, specjalista chirurgii plastycznej, dyplomowany lekarz medycyny estetycznej.

Redakcja: Ostatnio spotkałam dwie koleżanki, które dziwnie zamykały i otwierały usta.

Dr Joanna Wiśniewska-Goryń: Przesadziły z poprawianiem urody. Ja mam takie wrażenie przynajmniej raz dziennie, kiedy przychodzi do mnie nowa pacjentka. Zaczynamy rozmowę i widzę, że coś jest nie tak z jej mimiką. Często usta nienaturalnie się układają, w wyrazie oczu nic się nie zmienia lub oczy przestają być widoczne podczas uśmiechu, bo policzki są tak powiększone. Cała twarz jest sztuczna, jakby zamrożona, wygląda jak  gąbka  nasączona  jakąś  substancją. I okazuje się, że ta kobieta miała wiele razy powiększane policzki, usta. Tego kwasu hialuronowego wstrzykniętego w usta już dawno nie ma, natomiast pozostały zbliznowaciałe tkanki, które można usunąć już tylko operacyjnie.

Czyli powiększenie ust się utrzymuje, mimo że wypełniacza już nie ma?

Tak. To się dzieje po wielokrotnych zabiegach. Usta stają się karykaturalnie duże, zniekształcone. Zdarzają się pacjentki, które przychodzą po ratunek, widzą, że z ich twarzą stało się coś złego, ale są też takie, które domagają się kolejnych dawek wypełniacza. I to już jest dysmorfofobia, czyli zaburzone postrzeganie własnego obrazu. Takie pacjentki mają nierealne oczekiwania i nigdy nic ich nie zadowoli.

Jak często musisz odmawiać wykonania zabiegu?

Czasem kilka razy w miesiącu. Choć większość moich pacjentek rozsądnie korzysta z zabiegów. Medycyną estetyczną zajmuję się od piętnastu lat, chirurgią plastyczną od dziesięciu. Kiedy zaczynałam pracę, nie było aż tylu pacjentów cierpiących na dysmorfofobię.

Niedawno przyszła do mnie młoda kobieta, już przy wejściu zauważyłam, że ma nienaturalny, zniekształcony nos. Usłyszałam, że chce go zoperować, mimo że robiła to już sześć razy, ale nadal nie jest zadowolona z jego wyglądu. Wpadła w pułapkę. Sześć operacji! Ktoś powinien jej powiedzieć: „Stop, ja pani nie zoperuję”.

Ty to zrobiłaś.

Tak, ale stało się to stanowczo za późno. Kobieta pokazała mi swoje zdjęcia sprzed tych wszystkich zabiegów. Miała normalny, dobrze wyglądający nos. A z każdą kolejną operacją robił się w stylu Michaela Jacksona – sztuczny, niepasujący do twarzy. Zaczęło się niewinnie, od ostrzykiwania nosa kwasem hialuronowym, żeby wyrównać niewielkie wgłębienie. Efekt po zabiegu był bardzo do- bry. Niestety, pacjentka szła coraz dalej – jedna, druga, kolejna operacja. Ponad 70 proc. pacjentów z dysmorfofobią trafia albo do lekarza medycyny estetycznej, albo do chirurga plastyka. Trzeba być bardzo ostrożnym, wyczulonym, żeby dostrzec prawdziwy problem.

Jak rozmawiasz z taką pacjentką?

Wtedy powiedziałam spokojnie, że nie jest możliwe uzyskanie jeszcze lepszego wyglądu ani poprzez zastosowanie kolejnego wypełniacza, ani kolejną operację. Ta pani powinna trafić jak najszybciej do psychologa albo psychiatry. Bo problem nie jest   w wyglądzie, tylko w zaburzonym postrzeganiu własnego obrazu. W ostatnich kilku latach zauważyłam, że dysmorfofobia coraz częściej dotyka także mężczyzn.

To są panowie wyglądający bardzo dobrze, często osiągnęli zawodowy sukces, najczęściej nie mają rodzin, zobowiązań i są bardzo skon- centrowani na sobie i własnym wyglądzie.

Z czym przychodzą?

Najczęściej chcą poprawiać nosy. Przy- chodzą ze zdjęciami jakichś aktorów albo modeli. I chcą mieć dokładnie taki nos jak ten w gazecie. Tłumaczę, że mężczyzna ze zdjęcia ma zupełnie inny układ twarzy, a do pana rysów taki nos nie będzie pasował. Ale to nie pomaga. Opowiadają dramatyczne historie, że mają problemy w pracy, z kobieta- mi i wszystko na pewno z powodu tego strasznego nosa. Miesiąc temu przyszedł do mnie młody mężczyzna, od którego usłyszałam, że jestem jego ostatnią deską ratunku  i tylko operacja plastyczna może mu po- móc. Wcześniej kilku lekarzy ostrzykiwało mu bliznę na twarzy kwasem hialuronowym, podawali osocze bogatopłytkowe. Ale pacjent uważał, że ciągle nie ma pożądanego efektu. A ta blizna w ogóle nie była zauważalna! Dopiero pod lampą chirurgiczną zobaczyłam niewielkie, trzymilimetrowe, jasnobeżowe zagłębienie. To może się wydać niewiarygodne, ale on z tego powodu zaczął coraz rzadziej spotykać się ze znajomymi, wychodzić z domu. Cały czas mu się wydawało, że wszyscy na niego patrzą i widzą tylko tę bliznę. Dysmorfofobia to poważna choroba.

I jeżeli zapisałabym go na operację, nie pomogłabym mu, tylko nasiliłabym problem. Ale też nie mogę obcesowo powiedzieć, że wszystko jest w porządku, a pacjent wy- olbrzymia defekt. Do niego to nie dotrze. Wyjdzie ode mnie i pójdzie do innego gabinetu.

I ktoś go w końcu zoperuje.

Niestety. Takich pacjentów należy traktować delikatnie, z dużym zrozumieniem. Spokojnie wytłumaczyć, jak ja widzę problem, i spróbować wspólnie znaleźć odpowiednie rozwiązanie. Rozmowa ze mną często nie jest rozmową na jedną wizytę.

Ostrożnie sugeruję pomoc psychologa czy psychiatry. Dysmorfofobii często towarzyszą stany depresyjne, hipochondryczne, lękowe. Człowiek totalnie koncentruje się na sobie, zamyka w swoim świecie, wycofuje z aktywności zawodowej, społecznej.

Masz jakiś swój sposób na dotarcie do takich osób?

Kilka tygodni temu przyszła do mnie 19-letnia dziewczyna, chciała sobie zmniejszyć bardzo duży biust. Musiałam się upewnić, czy naprawdę tego chce, czy nie jest to chwilowa fanaberia. Zmniejszenie piersi to poważna operacja, a nie zabieg. Kobieta w przyszłości nie będzie mogła karmić dzieci piersią.

Moi pacjenci przed zakwalifikowaniem na operację mają możliwość porozmawiania z psychologiem, z którym od kilku lat współpracuję.

Potwierdził mi, że dziewczyna może być zoperowana. Ale czasem rozmowa z psychologiem jest początkiem ratunku, bo wreszcie osoba z dysmorfofobią ma szansę zobaczyć swój rzeczywisty problem, zacząć terapię i zakończyć niepotrzebne cierpienia.

Dobrze pamiętam młodą kobietę, bardzo ładną, zgrabną. Duże oczy, mały nosek, ładne usta. Usiadła, a ja zaczęłam się zastanawiać, po co do mnie przyszła. Usłyszałam, że od za- wsze ma kompleks piersi. Poprosiłam, żeby się rozebrała. To było dla niej bardzo trudne, mimo że wiedziała, że drzwi do gabinetu są zamknięte i nikt nie wejdzie.

Miała na sobie obszerną bluzkę i jak ją zdjęła, zobaczy- łam ładny, kształtny biust. Proporcjonalny w stosunku do sylwetki.

W czym był problem?

Dla pani biust był za duży. Kiedy zaczęłyśmy spokojnie rozmawiać, okazało się, że problem zaczął się dawno temu, w okresie szkolnym, od komentarzy chłopców z klasy, kolegów ojca. Tam była przyczyna kompleksów hodowanych przez lata. Powiedziałam, że u bardzo wielu kobiet, które do mnie przy- chodzą, żeby zmniejszyć czy powiększyć piersi, dążymy do takiego ideału, jaki ta pani dostała od natury. Pokazałam jej al- bum swoich zdjęć operacyjnych. Była bar- dzo poruszona, kiedy oglądała, jak napraw- dę źle mogą wyglądać kobiece piersi przed operacją plastyczną. Powiedziała, że dałam jej dużo do myślenia. Pacjenci z dysmorfo- fobią święcie wierzą, że operacja zmieni ich życie. To nos czy biust są winne, że mają problemy. Często z powodu kolejnych za- biegów wpadają w problemy finansowe, rodzinne.

Z dysmorfofobią jest podobnie jak z anoreksją? Kobieta waży 40 kilogramów, a i tak uważa, że jest gruba.

Są badania, które mówią, że osoby

z dysmorfofobią mają bardzo podobne za- burzenia procesów przetwarzania obrazów w mózgu jak osoby z anoreksją. Ale z moich obserwacji wynika, że obie choroby dotyczą innych osób. Te z anoreksją są bardzo ambitne, narzucają sobie ogromny rygor, nie tylko w diecie.

Pacjenci z dysmorfofobią nie są tak konkretni, zmotywowani, raczej zakompleksieni, niepewni siebie.

Powiedziałaś, że 70 procent pacjentów z dysmorfofobią trafia do lekarza medycyny estetycznej albo chirurga plastyka. Zastanawiam się nad odwrotną sytuacją – czy zabiegi poprawiające urodę mogą wywołać dysmorfofobię?

Jak najbardziej. Czasem widzę to, niestety, u niektórych młodych lekarzy, którzy dopiero wchodzą w medycynę estetyczną. I na sobie testują wszelkie nowości. Nie różnią się od swoich mocno przerysowanych pacjentów. W jaki sposób zabiegi estetyczne przyczyniają się do po- wstania dysmorfofobii, nie jest jeszcze dokładnie zbadane, to fenomen ostatnich kilku lat, kiedy poprawianie urody stało się tak masowo dostępne. Miałyśmy z moją szefową, doktor Elą Radzikowską, pacjentkę z ewidentną dysmorfofobią, która chodziła na zabiegi do gabinetu kosmetycznego. Do szpitala przy Wołoskiej przyszła dopiero wtedy, kiedy na twarzy pojawił się ropny stan zapalny. Na sali operacyjnej trzeba było oczyszczać ra- ny, usunąć tkanki martwiczo zmienione. Pani jest teraz w trakcie leczenia.

Znam kobiety, które niemal wszystko mają już poprawione.

To już jest ewidentne uzależnienie. Od kolejnych wizyt, kolejnych zabiegów, operacji. Pani wygląda bardzo dobrze, ale jeszcze chce coś poprawić. Tylko co? Często mówię: na razie skupmy się na regeneracji, a nie na zmianie wyglądu, który jest dobry, żeby nie przekroczyć granicy i żeby twarz nie stała się przerysowana, karykaturalna. Na początku pracy myślałam, że to zniechęci pacjentki do mnie, ale na szczęście skutek jest odwrotny. W medycynie estetycznej jest tzw. kanon piękna francuski i amerykański. Na ostatnim kongresie chirurgii plastycznej słuchałam wystąpienia pani doktor z Francji, która pokazywała różnice między liftingiem francuskim a amerykańskim. Porów- naj twarze niektórych amerykański gwiazd, które są zbotoksowane, do twarzy Sophie Marceau, która też korzysta z zabiegów, ale jak się uśmiecha, nadal ma delikatne zmarszczki wokół oczu i żywą, pełną mimiki twarz. Najważniejszy jest złoty środek, doświadczenie i poczucie estetyki lekarza, który przeprowadza zabiegi. Czasem słyszę od pacjentek: „Pani doktor, za mało pani podała botoksu, bo ja nadal mogę się zdziwić”. Mówię, że się cieszę. Tłumaczę, że odpowiednio podana toksyna botulinowa nie upośledza mimiki, natomiast rozluźnia tylko część mięśni, które normalnie przy nadmiernym skurczu odpowiadają za zmęczony wyraz twarzy. Poprawiajmy, ale tak, żeby nie było widać, że jest poprawione.

Jak się zaczyna uzależnienie od zabiegów estetycznych? Myślę, że łatwo można przegapić moment, kiedy trzeba powiedzieć „stop”.

Całe życie miałaś małe, wąskie usta. I nareszcie je powiększyłaś, spełniłaś swoje marzenie. Podobasz się sobie, a jeszcze ktoś ci powiedział, że ładnie wyglądasz. Dostałaś nagrodę i jest super. Chcesz więcej. Żyjemy w czasach Facebooka, pod straszną presją opinii innych ludzi, nie tylko tych z realu. Chcemy być lubiani i podziwiani przez wszystkich. Musimy mieć wspaniałą pracę, dobrze zarabiać, spędzać świetnie wolny czas i perfekcyjnie wyglądać. A tym wszystkim od razu dzielimy się z „całym światem”. Zobacz, jak wiele osób bez przerwy robi selfie. I czeka na lajki, które działają jak kolejna nagroda. Ktoś nas akceptuje, lubi. I możesz poprawiać się w nieskończoność, żeby się podobać, głodna tak naprawdę akceptacji. W pewnym momencie lekarz musi takiej kobiecie powiedzieć, że OK, będziemy w miarę możliwości spowalniać czas, poprawiać jakieś defekty, ale tak, żeby zachować zdrowy rozsądek i żeby ta konkretna pani nadal wyglądała jak ona, a nie jak czyjś klon.

A jeżeli kobieta trafi do lekarza, który sam jest uzależniony od zabiegów?

Nie będzie tego momentu zatrzymania. Bo skoro lekarz sam nie mógł się zatrzymać, to jak ma w tym pomóc pacjentce?

W kolorowych magazynach zwykłe kobiety oglądają te idealne, które się nie starzeją.

Od pań w wieku 40, 50 lat najczęściej słyszę: „Tylko nie chcę wyglądać jak…”, i tu pada nazwisko którejś z topowych celebrytek. Uwielbiam takie pacjentki, bo wiem, że mamy podobne poczucie estetyki. Zrobimy odmłodzenie, odświeżenie wyglądu, a nie totalną metamorfozę.

Dla wielu młodych dziewczyn celebrytki są wzorem. Przychodzą do gabinetu ze zdjęciami swoich idolek. Myślą, że duże usta, wydatne policzki będą przepustką do lepszego życia, atrakcyjnej pracy, partnera, zrobienia kariery. Taki obraz wykreowały współczesne media. Sami stworzyliśmy te karykaturalne twarze z zatraconą mimiką, nadmiernie powiększonymi kośćmi policzkowymi i ustami. Twarze maski.

Dla wielu kobiet ideał piękna.

Naturalne proporcje są całkowicie zatracone. Popatrzmy na rysunki Michała Anioła – żadna kobieta nie ma nadmuchanych ust czy policzków, nienaturalnie wielkiego biustu przy drobnej sylwetce. Byłam niedawno we Francji, tam na ulicach prawie nie widzi się przerysowanych twarzy, w Niemczech też nie, a na Ukrainie, w Rosji nawet młode dziewczyny są totalnie ostrzyknięte, tak że nie można określić ich wieku. 30-letnia kobieta nie różni się od 50-letniej. Jadłam kolację ze znajomymi, przysiadła się do nas ich koleżanka. Ładna, widzę, że na twarzy miała robione zabiegi z medycyny estetycznej. Byłam pewna, że jest to zadbana pięćdziesięciolatka. A okazało się, że pani ma 35 lat!

A wracając do zdjęć w gazetach – bardzo irytuje mnie retusz. 50-letnia kobieta, która wygląda na 20-latkę. Tylko nikt nie tłumaczy, że zdjęcie zostało poddane obróbce. I jeżeli pani ze zdjęcia nie zostanie podpisana imieniem i nazwiskiem, nie będziemy wiedzieli, kto to jest. Nie upierajmy się, że tylko kobieta do czterdziestki może być piękna. Totalna nieprawda. Wystarczy popatrzeć na 72-letnią Helen Mirren czy 83-letnią Judi Dench – wyglądają przepięknie i mają fantastyczną mimikę.

Ostatnio głośno było o Claudii Cardinale, której zdjęcie z 1959 roku znalazło się na plakacie zapowiadającym 70. Festiwal Filmowy w Cannes. Komputerowo odchudzono ją w talii i udach, wydłużono nogi.

Czyli ikona, jedna z najpiękniejszych kobiet w historii światowego kina, okazała się za gruba dla dzisiejszego Cannes!

Oglądałam niedawno „Moją matkę” Nanniego Morettiego. Jest taka scena, kiedy główna bohaterka – reżyserka – patrzy na statystów do sceny w fabryce. Pyta: „Co to ma być – wybotoksowane kobiety z napompowanymi ustami! Potrzebuję normalnych ludzi”. I słyszy od kierownika produkcji, że tak teraz wyglądają normalni ludzie.

Cała prawda o naszej rzeczywistości. Znajoma potrzebowała modelek do sesji zdjęciowej. Wszystkie, które się zgłosiły, miały nadmiernie  powiększony  biust i napompowane usta. Musiała je odesłać  i zaznaczyć w kontrakcie, że dziewczyny muszą być naturalne. Natomiast dobrą rzecz robią portale internetowe. Pokazują znane kobiety nadmiernie ostrzyknięte, które uzależniły się od zabiegów, porównują ich obecne twarze z tymi sprzed dziesięciu lat. I zaczyna to działać jako przestroga.

Nie chodzi o to, żebyśmy przestały dbać o siebie. Medycyna estetyczna i chirurgia plastyczna są dobrodziejstwem naszych czasów, pozwalają pozbyć się kompleksów. Śmieję się razem z moimi pacjentami – jak to dobrze, że można za pomocą strzykawki lub skalpela spowolnić upływ czasu. Uwielbiam operować opadające powieki, można uzyskać efekt odmłodzenia o 10-15 lat! Podobnie jest z operacjami piersi. Odpowiednie powiększenie lub pomniejszenie przywraca sylwetce dobre proporcje. Jeżeli garbaty nos szpeci kobietę, to dlaczego go nie poprawić?

Ostatnio powiększałam pacjentce piersi. Kiedy zdjęłyśmy bandaże i zobaczyła wyniosłość na klatce piersiowej, gdzie wcześniej nie było nic, popłakała się ze szczęścia. Kobieta, która od wielu lat marzyła, żeby mieć biust.

Często panie przyjeżdżają na operacje z mężami i nierzadko słyszę od nich: „Tak bardzo kocham żonę, że nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, czy powiększy piersi, czy nie. To ona zrealizowała swoje marzenia”. I to jest najważniejsze, realizujmy marzenia nie męża czy partnera, ale swoje.


 

Dr Joanna Wiśniewska-Goryń, specjalista chirurgii plastycznej, dyplomowany lekarz medycyny estetycznej.