Go to content

Zawsze chciałam zaglądać w ludzkie dusze… bo fryzjer, to trochę taki czarodziej

Fot. iStock/PamelaJoeMcFarlane

Lubię chodzić do fryzjera. Nawet godzina na fotelu u „mojej” Kasi sprawia, że czuje się lepiej, że jest mi jakoś tak lżej. A poza tym, podoba mi się ten świat kolorów, różnych dziwnych nożyczek i zapachów…  Zazdroszczę Kasi talentu i tego, że umie wyczarować „nową mnie”. Ale najbardziej lubię słuchać, jak mówi o swoim zawodzie…

– Każdy fryzjer powinien być w miarę dobrym psychologiem. Tak uważam. Po pierwsze dlatego, że pracujemy w ciągłym kontakcie z ludźmi, którzy wizytę u nas często tratują jako relaks, terapię. Podstawą jest zbudowanie takiej relacji z klientem, żeby chciał do nas wracać, żeby nam ufał. Po drugie, po dziesięciu godzinach pracy dziennie (zdarza się) i słuchaniu niektórych historii sama potrzebuję terapii.

Trudne chwile

Najgorszy moment? Kiedy do salonu przyszedł mąż mojej klientki i sklął mnie za to, że namówiłam jego żonę na krótką fryzurę. Wyglądała w niej naprawdę świetnie – modnie, dużo młodziej, nowocześnie. Ale on się przestraszył, że jest za bardzo atrakcyjna dla innych. Wparował jak burza, prawie rozbił lustro przy jednym ze stanowisk…  Podbiegł i zaczął mi wygrażać. „Ty k… – krzyczał. – Ogoliłaś mi żonę jak Niemcy Żydówki w obozie”… Nie wiem co mnie wtedy uratowało. Chyba to, że trzymałam w ręku fryzjerskie nożyczki i instynktownie skierowałam je w jego stronę… Otworzył paletę z kolorami farb, wyrwał sobie ze dwa odcienie. A, i ukradł odżywkę do włosów, bardzo drogą.

Jego żona przyszła do mnie potem i przepraszała za jego zachowanie. Okazało się, że to furiat, który wszędzie szuka zaczepki. Taki typ domowego łobuza, na co dzień w krawacie, w domu „awanturujący się”. Ale przestraszyłam się. No i straciłam klientkę, tę, która miała to nieszczęście być wtedy u mnie na fotelu…

Zdarza mi się „ratować” klientki z opresji, jak jedną gimnazjalistkę, która w domu zafarbowała sobie sama włosy pewną bardzo tanią farbą… Przyszła tak zapuchnięta od płaczu, że prawie nie było widać jej oczu. A na włosach, ukrytych pod czapką, zielono – bordowe ciapki. Udało się zdjąć ten fatalny wzorek, jak i grzywkę, przyciętą krzywo przed domowym lusterkiem…

Rozmowy bez końca

Historie, jakie opowiadają mi klientki to sytuacje, jakie zdarzają się każdej z nas. Kłótnia z mężem, kłopoty z dorastającymi dziećmi, z teściową… To są takie tematy, które sprawiają, że rozmowa sama się toczy. Oczywiście, czasem na fotelu siadają mniejsze, czasem większe „gaduły”, ale myślę, że potrafię je „otworzyć”, stworzyć dobrą atmosferę, sprawić, by czuły się u mnie swobodnie. Sama też szukam takich miejsc, (staram się nigdy siebie nie czesać), w których po prostu dobrze się czuję.

Ale zdarza się i tak, że od klientki nie usłyszę nic, prócz: „proszę zrobić tak, jak na tym zdjęciu w telefonie”. I tu jest najtrudniej, bo okazuje się, że modelka ze stockowego zdjęcia ma albo zupełnie innym typ włosów, inny typ urody, inny wiek… No i ja tą fryzurą piękna nie wyczaruję…  Staram się wtedy delikatnie tłumaczyć, daję inne propozycje, podsuwam lepsze, moim zdaniem rozwiązania, ale klientka upiera się, że chce „tak i koniec”. Efekt bywa różny i nie zawsze jestem zadowolona z wykonanej pracy, bo mam poczucie, że „nie jest dobrze”.

Raz, czy dwa odmówiłam usługi. W obu przypadkach chodziło o trwałą ondulację, a panie miały tak zniszczone włosy, że przestępstwem byłoby poddawać je temu zabiegowi. Oczywiście, zaproponowałam intensywne odżywienie, radykalne  podcięcie włosów. Ale moja propozycja nie spotkała się z aprobatą 🙂 .  Panie poszły zapewne gdzie indziej i dostały to, o czym marzyły.

I pamiętam jeszcze taką historię, kiedy czesałam mamę i pannę młodą do ceremonii ślubnej. Panie kłóciły się przez bite dwie godziny, na przemian to płacząc, to krzycząc na siebie. Na koniec padły sobie w ramiona i szlochały dobre dwadzieścia minut. Potem poszły zrobić sobie jeszcze raz makijaż do salonu kosmetycznego obok, bo oczywiście wszystko spłynęło. Byłam po wszystkim tak wykończona, że usiadłam na podłodze i sama się rozpłakałam. W życiu nie przyjęłam na siebie tylu, tak intensywnych emocji.

Rozczarowanie

Pierwsze przyszło bardzo szybko, podczas praktyk w tzw. „zakładach”. Mówię tak o salonach fryzjerskich, w których czas się zatrzymał. Prowadzi je ta sama osoba od kilkudziesięciu lat i od kilkudziesięciu lat czesze wszystkich tak samo. W jednym z takich miejsc uczyłam się zawodu. Tzn. chciałam się uczyć, a wolno mi było jedynie kawę parzyć, bo ówczesna szefowa nie chciała za bardzo dzielić się wiedzą. Teraz myślę, że z korzyścią dla mnie. Nigdy nie zapomnę jednorazowych papierków do trwałej, suszonych z oszczędności, na brudnym kaloryferze i rozcieńczanych wodą farb. I poplamionego fartuszka, który kojarzył się bardziej z mięsnym sklepem, niż z profesjonalnym salonem fryzjerskim.

Dziś rozczarowują mnie czasem właściwie tylko stażyści, jeśli nie mają energii, nie chcą się uczyć, nie mają w sobie pasji ani miłości do zawodu. Bo ten zawód trzeba kochać, trzeba lubić stale się dokształcać, dowiadywać. Trzeba chcieć tworzyć  – czasem coś wyjątkowego, a czasem bardzo zwykłego, ale bardzo dobrej jakości. Ja już jako mała dziewczynka układałam włosy – najpierw swoim lalkom, potem koleżankom na koloniach. I myślę, że wciąż wiele z tej małej dziewczynki w sobie mam.

Bywa bardzo ciężko. Sama miewam takie dni, że nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Ale wydaje mi się, że mam takie szczęście do ludzi, że zaraz zjawia się ktoś, z kim warto wejść w kontakt, zagadać. I dzień staje się lepszy. Bolą nogi (żylaki to po dziesięciu latach pracy norma), boli kręgosłup, ale nadal się chce zobaczyć uśmiech na czyjejś twarzy, może nawet na chwilę zmienić czyjeś życie. Zawsze chciałam zaglądać w ludzkie dusze, dziś wkradam się w nie za pomocą nożyczek.  Bo fryzjer, to trochę taki czarodziej…


Kasia pracuje jako fryzjerka 18 lat, a od dwóch  z powodzeniem prowadzi salon fryzjerski na warszawskim Ursynowie. W wolnych chwilach uczy się języków i czyta kryminały. Ma syna.