Go to content

„Wszystko co było jego, to półtora miliona długów, dwójka dzieci i żona. Reszta należała do mnie”

fot. iStock/Martin Dimitrov

Droga Redakcjo,

Piszę ten list ostatkami sił. Zapłakana, w starym dresie i nieumytych od kilku dni włosach siedzę na parapecie okna, które miało być naszym romantycznym miejscem. Widok może i jest piękny, ale nienawidzę tego miasta z całego serca. Tak jak i tego cholernego komputera, na którym zobaczyłam jego zdjęcia pierwszy raz. Kilka dni temu przeczytałam na waszym portalu artykuł o związkach z dużą różnicą wieku. Zazdroszczę wszystkim kobietom, którym się udaje…

Poznałam go przez portal randkowy. Napisałam pierwsza, bo nie należę do tych dziewczyn, które czekają na pierwszy krok faceta. Już samo zdjęcie sprawiło, że miałam ochotę rzucić dla niego wszystko. Motyle latały mi w brzuchu, a w głowie miałam pstro, jak zakochany szczeniak. Odpisał. Pamiętam ten moment doskonale. Warszawska piątkowa noc, dużo alkoholu, flirt… I nagle dźwięk, zwiastujący największą porażkę w moim życiu. Choć wtedy myślałam, że będę najszczęśliwszą kobietą na świecie. Przez chwilę nią byłam.
On – 48 lat, wysoki, przystojny, ideał! Mieszkał na Śląsku, miał dwójkę dzieci z poprzedniego związku i ten swój amerykański styl bycia. Kiedy przy pierwszej możliwej okazji powiedział mi, że spędził w Stanach piętnaście lat, zapiałam z zachwytu! Bo ja, lat 29, przeciętna blondynka z małego miasta, mieszkająca w Warszawie, marzyłam o kimś, kto widział wielki świat. Przyjechał do Warszawy przy pierwszej możliwej okazji. Zanim mu to zaproponowałam, w  żartach zapytałam, czy mnie nie zgwałci i nie zabije. Nie zgwałcił mnie fizycznie, ale zabił dawną, radosną mnie.

Byłam zakochana do tego stopnia, że po trzech miesiącach znajomości rzuciłam swoją świetnie płatną pracę w Warszawie i przeprowadziłam się do Katowic. Nie znałam tu nikogo poza nim, nie miałam pracy, ale czy to miało wtedy znaczenie? Liczył się on! Mogłam patrzeć na niego godzinami, z dumą wędrować z nim przez miasto i widzieć zazdrość innych kobiet. Byłam z siebie taka dumna! Moje zagubienie nie trwało długo. Szybko znalazłam świetną pracę, poznałam kilka osób, wszystko zaczęło się układać. Moje szczęście było jednak jak bryła węgla, którą ktoś w końcu musiał napalić w swoim piecu zwanym „życie”.

Mieszkaliśmy w jego kawalerce, co wcale mi nie przeszkadzało. Te kilkadziesiąt metrów było dla nas wystarczające. On jednak upierał się na znalezienie czegoś większego. „Planuje naszą przyszłość! Chce mnie w swoim życiu!” Znalazłam piękne mieszkanie w samym centrum Katowic, z ogromnym oknem wychodzącym na centrum miasta. Znalazłam, bo on nie miał na to czasu, ciągle był w pracy, w trasie, u dzieci… W mojej głowie nie pojawił się żaden alarm. Nawet w momencie, kiedy podpisując umowę najmu, on zapomniał swojego dowodu i przekonał mnie, żeby spisać umowę na mnie. „Nie martw się, przecież i tak będziemy płacić razem!” – rzucił szybko i dał mi całusa w czoło. Ten znak miłości i zaufania był pocałunkiem Judasza. Kiedy dzisiaj o tym myślę, mam ochotę zedrzeć z czoła całą skórę, może to pozwoliłoby mi pozbyć się tamtego wspomnienia…

Mijały miesiące, a ja ślepo zakochana brałam na siebie kolejne rzeczy – samochód, kredyt, najnowszego iPhone’a i Macbook’a, bo przecież nie mógł pracować na zwykłym laptopie! Rozumiałam go nawet, w końcu tyle lat spędził w Stanach, był do tego wszystkiego tak przyzwyczajony, a ja chciałam, żeby był ze mną szczęśliwy! Pewnego dnia sprawdziłam stan swojego konta. Nie było na nim ani grosza, choć był dopiero początek miesiąca. Karty w porfelu także nie było. On siedział wygodnie w kanapie obok mnie, a ja z paniką w oczach zaczęłam biegać po mieszkaniu i szukać karty. Nie było, nigdzie jej nie było! Widząc moje zagubienie wziął telefon i kazał mi zastrzec kartę. Bez wahania to zrobiłam, a przy okazji zamówiłam dwie nowe karty, tak jak prosił – dla bezpieczeństwa. Boże, jak mogłam być tak naiwna?! To był początek końca.

Dla partnerki rozwodnika nie ma chyba większego koszmaru od spotkania twarzą w twarz z jego przeszłością, czyt. z byłą żoną. Wpadłam na nią, kiedy stała pod naszym blokiem. Czekała na niego zupełnie rozwścieczona. „Gdzie on jest?! Mów! Na mieszkanie w takiej dzielnicy was stać, a na 1200 zł alimentów już nie?!” Byłam przerażona, cała się trzęsłam. Nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. Przecież każdego miesiąca dorzucałam się do zabawek dla dzieciaków, do ich wspólnych wyjazdów, wypadów do zoo, do kina, na lody… Dopiero po dłuższej chwili, kiedy obie się uspokoiłyśmy, opowiedziała mi o jego długach, przez które wrócili ze Stanów. Było tego półtora miliona. To jednak nie było najgorsze – on ciągle był żonaty…

Rozwodu nie wzięli, bo gdyby tylko podał miejsce zamieszkania, komornik od razu by go znalazł i zaczął egzekwować długi. Jego była żona chciała ruszyć na przód, wziąć ślub po raz drugi, stworzyć dzieciom normalny dom, a on ciągle ją blokował. Poczułam, jak spływał na mnie zimny prysznic. Jakby ktoś w jednej sekundzie przebił moją mydlaną bańkę w której żyłam. Zapłakana pobiegłam do domu, zaczęłam sprawdzać wszystkie kredyty i konta. Spłacone były tylko raty, które sama płaciłam. Całe to szczęście i bogactwo było na niby. Jego firma wcale nie była jego, ale kuzyna. On dostawał pieniądze „na lewo”, żeby tylko nie miał stałych dochodów. Alimentów nie płacił od roku, a wszystkie prezenty które dostawałam, były z pieniędzy, które dorzucałam do jego wyjść z dziećmi.

Byłam wściekła, miałam ochotę go zabić, pozbawić wszystko. Niespodzianka – on niczego nie miał. Wszystko, co miał, należało do mnie. Samochód, drogie gadżety, dizajnerskie ciuchy. Jedyne o czym marzyłam, to ognisko przed domem, w którym płonęłyby wszystkie jego rzeczy. Znienawidziłam go w jednej sekundzie.

Kiedy wrócił do domu, próbował się tłumaczyć, błagał o przebaczenie, o jeszcze jedną szansę. Nie miałam jednak litości, już nie. Zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się do kuzyna. Do dziś próbuje się ze mną skontaktować, ale gdy ostatni raz zagroziłam, że napiszę donos do skarbówki – odpuścił.

I tak oto siedzę sama w ogromnym mieszkaniu, które miało być symbolem mojego nowego życia. Oczy bolą mnie od płaczu, a paznokcie pożółkły od nadmiaru papierosów. Nigdy nie paliłam, ale od momentu tamtego spotkania wypaliłam już kilkaset paczek. Wypalam siebie. Nie wiem, czy komukolwiek jeszcze zaufam, pokocham, pomogę…