Go to content

Weekend ze „Sztuką kochania” w tle. O tym dlaczego warto wybrać się do kina i co oznacza rząd XIII

Fot. Screen z YouTubeLionsgate Movies

To miał być weekend „dla dorosłych”. W końcu karnawał, a że my towarzystwo dość rozrywkowe, to szukaliśmy okazji do zabawy. Okazja właściwie przyszła do nas sama, bo bal przebierańców. I gdy snując wizję przebrania się za pszczołę, na co mój mąż zareagował dość histerycznym śmiechem, bo że niby mi do postury pszczółki raczej bardzo, ale to bardzo daleko, bal odwołano. No cóż, nie wszystkie marzenia da się spełnić – to jedna refleksja. Druga – smutna, bo jednak  okazuje ludzi z dystansem do siebie i chętnych do wygłupów i wariacji na swój własny temat nadal chodzi o tym świecie bardzo mało. Ale za to my, jak już wpadliśmy w szał planowania weekendu, załatwiliśmy opiekę dla najmłodszych dzieci z towarzystwa, nie zrażając się przeszkodami wdrożyliśmy w życie szybko plan B – czyli wspólny ze znajomymi (nie bez znaczenia okaże się, że to sześć dorosłych i rosłych osób) – wypad do kina.

Bardzo chętnie przyklasnęłam, bo to przecież świetna okazja zobaczyć tuż po premierze „Sztukę kochania” i wam o niej napisać. Czy warto, czy śmiesznie i czy – o co dopytywały moje koleżanki – Piotr Adamczyk w końcu występuje nago w całej swojej okazałości.

Pierwsza wyrwałam się do rezerwacji biletów, bo i tak przy komputerze siedzę. Klik – sześć miejsc, wszystkie obok siebie, bo sala jeszcze właściwie pusta. „Ha, tak się ma, jak się prawie na tydzień wcześniej rezerwuje się bilety” – myślałam z zadowoleniem, zwłaszcza, że ja bardzo mało rzeczy w swoim życiu planuję nawet tydzień wcześniej. Rząd XIII – uśmiechnęłam się do tej trzynastki, bo w końcu jaka szczęśliwa – wypad zaprzyjaźnioną bandą. Oni sami się pewnie uśmiechną, jak zobaczą bilety. Pozostało czekać do soboty.

Reszta tygodnia toczyła się oczywiście normalnym trybem. Godzinę przed wyjazdem do kina, przyjaciółka pisze: „Który mamy rząd?”. Na co ja spokojnie, że trzynasty. Ale jakoś mnie tknęło, żeby zajrzeć na tę rezerwację, bo para znajomych chciała jeszcze do nas dołączyć.

„WTF?” – myślę patrząc, że sala, która mi się wyświetliła jest ZUPEŁNIE inna od tej, w której robiłam pewnym kliknięciem palca rezerwację. W panice, już mokra od stresu zaczęłam wszystko sprawdzać od nowa… Świetnie „Sztuka kochania”, XIII rząd, sześć miejsc, tyle tylko,  że nie w tym mieście… Kino 100 kilometrów dalej… Taki mały szczegół…

Przypuszczam, że moja mina była bezcenna. Bo gdyby sprawa dotyczyła mnie i mojego męża, to bym się roześmiała, machnęła ręką i tyle, ale zawalenie planu B dla jeszcze innych czterech osób, które czekają w blokach startowych na to wyjście… To już sporo, jak na moje nerwy. Zwłaszcza, że na każdy inny film w ten wieczór sale były pełne!!!

Ale jak się ma dosonałych przyjaciół, to okazuje się, że po planie B, zawsze jest jakiś plan C. Powstał z potrzeby chwili pod hasłem „Ahoj przygodo”. Cóż, plan C był dość elastyczny, na zasadzie, zobaczymy co się wydarzy, czyli jedziemy w ciemno i próbujemy dostać się na to, na co się uda. 20:15 wpadamy do kina, kiedy zaczyna się wcale nie „Sztuka kochania”, ale „La la land”.

– Co to za film – pytają męska część grupy.

– No nie wiecie? Dostał teraz Złote Globy, 14 nominacji do Oscara i gra piękna Emma Stone – szybko zamykam wszystkim usta nie pozwalając kobiecej części wypadu użyć sformułowania „to musical o miłości”. Bo to strzał w łeb, a my na horror – jedyny z wolnymi miejscami ochoty kompletnie nie miałyśmy.

Przemiły pan – ostatni po lewej stronie przy kasie – obiecałam mu, że o nim wspomnę, z nieodebranych rezerwacji utkał dla nas trzy kanapy obok siebie, więc wszystko szło w doskonałym kierunku, nawet fakt, że nie musieliśmy kupować sześciu osobnych popcornów, jakby nas rozstrzelili po całej sali. „Mamy rezerwacje w kinie w innym mieście” – odpowiedzili wszyscy zgodnie, gdy znajoma spotkana  w kinie spytała, dlaczego nie na „Sztukę kochania” – też mi wielkie rzeczy…

„Nudny, przewidywalny, z kiepską grą aktorską” – to czytałam o „La la land” – zastanawiałam się, ile moja miłość do Ryana Goslinga może mu wybaczyć.

Zobaczyliśmy film, który dla mnie wyłamał się z konwencji wszystkiego, co szybkie, wypełnione po brzegi akcją, dialogiem, żartem i dramatem. „Przepiękny” – padło, kiedy pod koniec napisów zaczęliśmy dźwigać się z kanap. Bo to film daleki od tego kina, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni z ostrym rysem psychologicznym bohaterów, dosadny, wyrywający serce i wyciskający łzy prowadzące do szlochu w ostatnim kadrze. Mi „La la land” skradł serce powoli, pomalutku. Zaczął się od irytacji, by jakoś zupełnie poza moją świadomością mnie wciągnąć.  Ale nie w taki sposób, że siedzisz i świata poza kinem nie widzisz. Nie, to tak nie działa… Delikatny – to słowo pierwsze przychodzi mi na myśl, gdy o nim myślę.

Nie będe opowiadać fabuły, bo jaki to ma sens – kto chce, zobaczy sam, choć okazuje się, że nawet banalną historię można wyposażyć w elementy zaskoczenia…

„I czy warto realizować swoje marzenia?” – spytała przyjaciółka powoli ubierając płaszcz, by wyjść z kina… Ile jesteśmy w stanie poświęcić dla marzeń? To we mnie uderzyło. I jeśli budzę się rano i wracam myślami do filmu obejrzanego dzień wcześniej, to dla mnie jest wyznacznik, że warto go zobaczyć. Ryana kocham nadal bez jakiegokolwiek zarzutu, a do tańca dałabym się mu porwać bez mrugnięcia okiem. Nawet bym stepować się nauczyła. A co!

Czy są marzenia, dla których warto porzucić wszystko to, co w danym momencie wydaje się nam mniej ważne, a może wieczne i nie do stracenia? „La la land” to film, gdzie nic nas nie goni, nie zmusza do wysiłku naszej głowy. To film, który płynie w rytmie „City in the stars” wdzierając się bynajmniej w moje emocje.

Ale żeby nie było tak słodko: „To przedostatni musical, na którym byliśmy” – orzekła męska część grupy, gdy wyszłyśmy jeszcze ze szklącymi się oczami. Oni stwierdzili, że nawet horror byłby lepszy. Także, jeśli zamierzacie się wybrać  – zróbcie sobie lepiej babski wypad.

My na koniec płakaliśmy ze śmiechu, bo po filmie próbowaliśmy się wszyscy wcisnąć do budki fotograficznej, wokół której krążył zaniepokojony pan ochroniarz. Bo jak to sześć dorosłych osób, którzy łącznie mają jakieś 10 metrów wysokości wpycha się do tak małego pomieszczenia? Zdjęcia bezcenne. Wspomnienia również.

Weekend ze „Sztuką kochania” tym razem zdecydowanie w tle, uważam za doskonały! Czasami warto mieć plan C. 😉 I takich przyjaciół pod ręką, którzy na mój telefon, że pomyliłam miasta orzekli: „Czym tym się przejmujesz, gdybyśmy w życiu mieli tylko takie problemy”.

Nie wiem tylko, co będzie, gdy zaproponuję kolejną rezerwację wspólnego wypadu tylko dla dorosłych…