Go to content

To takie miejsce, które każdy powinien poznać i doświadczyć niesamowitych emocji z nim związanych. O czym mowa?

Fot. iStock/hedgehog94

Mówisz: „schronisko dla psów”, myślisz: „smród, smutek, ubóstwo”. Schroniska nie kojarzą się dobrze. Niezbyt chętnie je odwiedzamy, bo, jak to się ładnie mówi: „zbyt wiele nas to kosztuje”.

Tymczasem jadę do schroniska. Piękna pogoda, świeci słońce, idealna sobota do spędzenia czasu z dziećmi, tymczasem ja w pracy. Do tego w schronisku. Gorszego scenariusza nie mogłam sobie wymyślić. Byłam w kilku schroniskach, wyprowadzałam z synami psy, słyszałam ten skowyt, czułam smród, a czasami i niechęć samych pracowników. Kiedy sobie to przypominam sobie, że niektórzy o schroniskach dla bezdomnych zwierząt nie chcą słyszeć, jak jeszcze dodamy do tego dramat porzuconych zwierząt, nie ma co się dziwić.

Skręcam na rondzie. Okno otwarte. „Miejsce docelowe będzie za 300 metrów” – podpowiada nawigacja, a ja nic nie czuję. Widzę budynek, ogrodzenie, pełno ludzi, dalej las. Hm. To musi być tutaj. Okazuje się, że to normalna sobota w Schronisku dla Bezdomnych Zwierząt w Celestynowie. Pierwsze, co mnie uderza – brak smrodu psich kup, brudnych zwierząt. Mijam zbierających się przed bramką ludzi, wchodzę do środka. Dyrektora schroniska jeszcze nie ma, podobno utknął na policji, jak się później dowiaduję nie w sprawie mandatu, ale zwierząt. Schronisko zgłasza nieprawidłowości w opiece nad zwierzętami, zwłaszcza te mające znamiona przestępstwa. Marta – pracownik – oprowadza mnie po schronisku. Nie śmierdzi i jest czystko, schludnie, aż niemożliwe, że jestem w schronisku, które mogłoby zostać pomylone z hotelem dla psów, gdyby nie ilość zwierząt. – Teraz mamy około 180 psów, to nie jest dużo. Potrafimy mieć dwa razy tyle, a nawet więcej – tłumaczy. Mijamy klatki, przez ogrodzenie głaszczemy domagające się uwagi psy. Nie podchodzimy do tych, które poddane są kwarantannie, czyli dopiero tutaj dotarły. Część przyjechała z innego schroniska. Pytam o ludzi przed wejściem. – Dzisiaj sobota, czyli dzień, w którym odwiedzają nas wolontariusze chcący wyprowadzić psy na spacer – tłumaczy Marta. – To też dzień, w którym zazwyczaj mamy najwięcej adopcji, bywa, że nawet 15, choć są tygodnie, a nawet miesiące, zwłaszcza zimą, kiedy żaden z naszych podopiecznych nie opuszcza schroniska.

Arch. schroniska/Tendo

Podchodzimy do psa, który skacze wysoko na nasz widok. Tendo. Śmieszny. Dostrzegam, że ślepy. Choć życie go doświadczyło, nie traci werwy. Marta woła innego psa. – Czasami, jak śpi, wygląda jakby zdechł – śmieje się. – Podnosi się, zerka na nas. Jest po operacji, trochę osłabiony. W schronisku na miejscu znajduje się lecznica, właściwie w całości wyposażona dzięki ludziom dobrej woli. Ewa Bieniek – weterynarz dogląda zwierzęta, zna wszystkie, podobnie, jak Marta. Przysłuchuję się ich rozmowie. Po psa, Szafrana, przyjechało małżeństwo. Widzieli zdjęcie na facebookowym profilu schroniska. Pani się zakochała, wydzwaniała, żeby go nikomu innemu nie wydać, że w tę sobotę będą po niego na pewno. Są. Biorą psa na spacer po wypełnieniu ankiety na temat adopcji. Pracownicy schroniska mają wątpliwości. – To pies, który musi być w bloku, bo inaczej ucieknie, trzeba do niego dużo cierpliwości i pewnie sporo czasu upłynie, nim całkowicie pozwoli się oswoić, czy ci państwo mają tego świadomość – rozmawiają między sobą.

Arch. schroniska/Liczi

Przed bramą czeka kobieta, starsza pani. Musi oddać kota, bo leci na drugą stronę oceanu, córka jej potrzebuje. Nie wie, na jak długo. Psa zabierze, kota już nie może. Schroniska nie chcą przyjmować kotów. To zwierzęta, których się nie odławia – tłumaczy Marta, one nauczone są samodzielnego życia, na dziko. Powinno się je dokarmiać, budować schronienia, ale nie zamykać w schronisku. Tu jednak robi się wyjątki. Jest kilka kotków w osobnych klatkach, jeden dziś zostanie, drugi najmniejszy z dwójki rodzeństwa znajdzie swoją rodzinę. Starsza pani przełyka łzy. Nie jest jej łatwo. „Mam nadzieję, że jak wrócę, on jeszcze tu będzie” – mówi i wychodzi, choć widać, że chciałaby jeszcze zostać.

W biurze schroniska tłok. Jedni wypisują dokumenty dla wolontariuszy, inni zgłaszają się po adopcję. Psują się drukarki. Co za cios, akurat w sobotę. Każdy gdzieś pędzi, z kimś rozmawia. Jeszcze chodząc z Martą po schronisku mój wzrok przykuwają dwa przepiękne szczeniaki. Teraz, naprzeciwko siedzą dziewczyny, które jednego z nich adoptują, po drugiego jedzie małżeństwo z drugiego końca Polski. Mają też być dzisiaj. – Trzy lata temu odeszła nasza suczka. Długo nie mogliśmy myśleć o innym psie. Od roku jednak zaczęliśmy się rozglądać. Nie mieliśmy nigdy psa ze schroniska, a jednak zdecydowaliśmy się i przeszliśmy weryfikację – tłumaczą. Pytam pracowników o tę weryfikację. W tym czasie pojawia się też dyrektor schroniska Łukasz Balcer, jednocześnie prezes Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Polsce. Chodzący wulkan energii i zaangażowania. – Ci, którzy chcą adoptować psa, muszą najpierw wypełnić ankietę. Następnie z nimi rozmawiamy, mamy słowa klucze, dzięki którym szybko dowiadujemy się więcej o człowieku i o tym, jak traktuje on zwierzęta. Nim pies trafi do domu, jedziemy zobaczyć, w jakich warunkach będzie mieszkał. Po akceptacji, wydajemy psa do adopcji, ale na tym nie koniec. Prosimy o przesyłanie nam zdjęć, podanie ewentualnej zmiany miejsca zamieszkania, co więcej, odwiedzamy rodziny adopcyjne, czasami nawet po roku – szybko wyjaśnia.

Patrzę na dziewczyny, które wychodzą ze szczeniakiem. Szczerze wzruszone, mają łzy w oczach, podobnie, jak pracownicy. Ale już za chwilę dwie nowe wolontariuszki wypisują dokumenty. Pytam, dlaczego przyjechały. – Jesteśmy na studiach, nie możemy mieć własnych psów, tęsknimy za swoimi, to chociaż, jak zostajemy na weekend, przyjdziemy wyprowadzić te, które są tutaj.

„Szafran uciekł” – słyszę. To ten, który wyszedł na spacer z państwem, którzy chcieli go adoptować. Popłoch wśród wolontariuszy, pracownicy uspokajają: – Wróci, jak tylko zrobi się spokojniej, pewnie po południu. Nie ma co go gonić, tylko bardziej się przestraszy. Sugerują, że może jednak państwo zdecydowaliby się na innego psa, skoro z tym sobie nie poradzili.

– Jestem pod wrażeniem – mówię dyrektorowi. – Tyle ludzi, tyle adopcji… Łukasz Balcar szybko jednak studzi mój pozytywny nastrój. – Tak, to jest świetne, ale nie mamy nawet czasu celebrować tych adopcji. Nadal więcej zwierząt do nas trafia niż ze schroniska wychodzi. Najwięcej psów dostajemy po zmarłych właścicielach. Nie ma się kto nimi zająć. Ludzie żyją bardzo samotnie, co widać choćby po tym, że wiele zwierząt przychodzi do nas, gdy właściciel musi iść do szpitala na dłuższe leczenie. Dyrektor opowiada o porzuconych zwierzętach. – Ktoś zostawił nam w reklamówce zawieszone na płocie kocięta. W rowie przy schronisku znaleźliśmy w worku szczeniaki. Czasami psy przywiązują w nocy do ogrodzenia albo zostawiają blisko w lesie. Jak na przykład sukę z młodymi. Ją przywiązano, a szczeniaki zostawiono w kartonie, nie miały jak się wydostać. Była zima, dobrze, że szybko je znaleźliśmy, bo by zamarzły. Niektórzy psy przerzucają przez ogrodzenie, łamią im się łapy, od razu trafiają w ręce weterynarza. Schronisko interweniuje także przy zgłoszeniach o złym traktowaniu zwierząt.

– Nieustannie mamy ręce pełne roboty – mówi Łukasz Balcer, prawnik z wykształcenia. Z drugim wynikiem ukończył studia, robił karierę, zarabiał dobre pieniądze, jak sam mówi – chodził na siłownię, basen, stać było go na wszystko. Schronisko? – W moim domu zawsze były zwierzęta, wychowałem się w Suwałkach. Tam mieliśmy czasami nawet po kilkanaście psów, kotów. Pomagaliśmy wszystkim potrzebującym. W takim duchu się wychowałem. Kiedy skończyłem 18 lat zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Później najmłodszym członkiem zarządu, a kilka lat później najmłodszym w historii TOZ-u prezesem. Całe moje życie kręciło się wokół pomagania zwierzętom. Kiedy okazało się, że mają zamknąć najstarsze schronisko w Polsce, właśnie to w Celestynowie, podjąłem wyzwanie. Krok po kroku odbudowywałem to, czym kiedyś było to schronisko. Tu nie było nawet gdzie usiąść, napić się kawy. Z pracownikami, z łopatami ramię w ramię pracowaliśmy nad tym, by schronisko nie zostało zamknięte. Po pięciu latach – sama pani widzi… Widzę – ogrom pracy, wielkie zaangażowanie wszystkich wokół. W końcu schronisko, które mogłoby być wizytówką wszystkich schronisk w Polsce. – Szkoda, że jeszcze nie wszędzie jest jak u nas – mówi Marta.

Arch. schroniska/Boks socjalny

Jeszcze raz obchodzę schronisko, tym razem w towarzystwie prezesa. Mówi o ogromnych kosztach, o modernizacjach, nowych boksach. A ja po raz kolejny wyrażam swój podziw dla tego, jak schronisko wygląda, jak jest czyste i schludne. Mijamy wolontariuszkę, która w klatce czesze przestraszonego psa. – Dała się dotknąć pierwszy raz po pół roku. Wyczeszę ją i już nie będzie cierpieć – tłumaczy. Tendo – niewidomy pies z daleka cieszy się, prezesa poznaje po głosie na długo, nim zbliży się do niego. – Mam nadzieję, że znajdzie dom. Zasługuje na to i na właściciela, który zrozumie jego potrzeby – mówi Łukasz Balcar. Pokazuje mi wybieg dla psów, gdzie mogą się integrować, ba, nawet uczyć się chodzić po różnych podłożach, strukturach. Jest posadzka, piasek, kamienie,szyszki, schody. – Psy czasami wchodzą do domu, stają na posadzce i boją się ruszyć, bo nigdy na czymś takim nie stały – tłumaczy. Już ktoś go wzywa, już musi biec. Woła, że jakbym miała pytania, to śmiało mam dzwonić. Wchodzę jeszcze na chwilę do budynku. Słyszę, że Szafran się znalazł. Do Marty podchodzi dziewczyny: „Słuchaj, to nie była wina tych państwa, pies się na niego rzucił, wystraszył się i uciekł. Widziałam, jak ta pani to przeżywała, jak płakała. To dobrzy ludzie, powinni móc go wziąć”.

Arch. schroniska/ dyr Łukasz Balcar

Żegnam się, krzycząc nad głowami innych, że dziękuję i że to był cudownie spędzony i inspirujący czas. Wycieczka szkolna wsiada z powrotem do autokaru, już pobiegali z psami po lesie. A ja już w domu sprawdzam na Facebooku, co w końcu z Szafranem, okazuje się, że nadal jest możliwość jego adopcji. Ale widzę, że Włóczka, kotka po poważnej operacji, znalazła dom. Ha, Tando – ten niewidomy pies, także ma swojego właściciela. I jeszcze kilka innych psów i kotów. Serce się raduje, a z drugiej strony smuci na wieść o tych, co odeszli mieszkając w schronisku. Ile psów znalazło dom, a ilu znalazło się w schronisku przez ostatni czas? Jedno jest pewne, psy, zwierzęta, które zawiodły się na jednych ludziach, na innych mogą liczyć. Z całą pewnością na tych w schronisku w Celestynowie.

Wspomóż to wyjątkowe schronisko, bo dzięki ludziom dobrej woli i ogromnego serca, może ono istnieć.