Go to content

„Słowo „kredyt” działa na mnie jak płachta na byka i kiedy zaczynam: „po ch*j nam to było”, mój mąż patrzy z politowaniem…”

Fot. iStock/avid_creative

Kredyt. Brrrr. Zimne poty, bezsenność, nocne koszmary. Brrr. Kredyt, który miał być cudowną przepustką do posiadania czegoś na własność staje się klatką, z której trudno się wydostać. Brrr.

Ile razy wyobrażaliście sobie lub (szczerze współczuję) śniło wam się, że przychodzi windykator, że zaglądacie na konto, a tam brakuje na kolejną ratę. I choćbyśmy nie wiem, jak mieli w dupie pieniądze, to jednak kredyt to coś, co nas prześladuje przez wiele dłużących się lat.

Nienawidzę. Słowo „kredyt” działa na mnie jak płachta na byka i kiedy zaczynam: „po ch*j nam to było”, mój mąż patrzy z politowaniem i tłumaczy zawiłości mało dla mnie widocznej inwestycji w coś, z czego na dzisiaj w ogóle nie korzystamy. Tak szczerze, to myślę, że sam sobie próbuje to zracjonalizować, by nie myśleć, że to była nasza wspólna najgłupsza decyzja w życiu.

Czasami, jak mnie nerw na początku miesiąca ogarnia, kiedy zliczamy wszystkie nasze wydatki, sratki i podatki, zastanawiam się, po co ludziom kredyt. Po co nam kredyt? Czy nasze życie nie byłoby szczęśliwsze, gdybyśmy nie dostawali tego przyprawiającego o chwilowy napad paniki SMS-a z banku: „Prosimy o uregulowanie należności w wysokości 8,23 franka szwajcarskiego”, bo akurat tyle zabrakło do całkowitej raty. Mąż źle przeliczył, o co nie mam pretensji, bo kto by się w tym połapał.

Kupiliśmy mieszkanie, na kredyt oczywiście, na raty, które wydawały się nam możliwe do spłacenia, kto by brał pod uwagę najbliższe 30 lat, kto by pomyślał, że wyprowadzimy się w pioruny? Żyje się tu i teraz. Młode małżeństwo, czekające na drugie dziecko, wszyscy mówili: „O teraz powinniście iść już na swoje”, „No teraz to już własne mieszkanie”. Gdzie ja wtedy miałam rozum? Dlaczego mi się lampka nie zaświeciła: „a po co ci?”. Źle mi było w naszym wynajętym mieszkaniu? Może i było już na czwórkę ciut za małe, ale zawsze do wynajmu można było znaleźć większe, a nie od razu kupować, kredytować się i czekać na analizy banku i ostateczne „tak” po dostarczeniu setki dokumentów, gdzie miałam wrażenie, że odarta zostałam ze wszystkich tajemnic, o których teraz wie bank, pośrednicy banku i wszyscy koledzy Królika.

Mamy jakąś taką potrzebę posiadania, społecznie czujemy się poważani mając coś swojego. Jasne, że dzisiaj jestem mądrzejsza o dekadę spłacania kredytu za mieszkanie, w którym od kilku lat już nawet nie mieszkam. I wiem jedno – dzisiaj na bank (nomen omen) nie wzięłabym po raz drugi kredytu tylko po to, żeby coś mieć. Żeby to mówiło o mnie: „patrzcie to moje, to znaczy, że zarabiam, że mój status materialny i społeczny jest na poziomie akceptowalnym przez innych, że stać mnie spłacać kredyt we frankach”. A kogo nie stać, jak już się wzięło, płacić trzeba, czy stać czy nie stać. I tyle. Można biadolić czy to uczciwe czy sprawiedliwe, że ten frank tak do góry poszedł, ale kogo to obchodzi. Byłaś głupia, jak podpisywałaś dokumenty, to teraz płacz i płać. No głupia byłam jak but.

Wiecie, nie żebym była amerykańskim fanatykiem, ale jednego od zawsze zazdroszczę Amerykanom. Zazdroszczę im nieustannej gotowości do zmiany, do przenoszenia się z jednego miasta do innego, z jednego końca kraju na drugi, bo jest praca, taka potrzeba, bo dzieci, szkoła, pasje. Tymczasem u nas nadal panuje kult mojego kawałka własnej podłogi. Musi być. Musimy zapuścić korzenie tak głęboko, że nogami w końcu nie możemy ruszyć, ba – wyjechać nigdzie nie możemy dalej, bo przecież kredyt i nas nie stać. Ale podłogę własną co drugi dzień umyć możemy. Chwała za to. Co tam marzenia o wakacjach, skoro rynek akurat się załamał i ktoś musi odkładać, bo rata najważniejsza, bo przecież nie mogą odebrać ci tego, na co tak ciężko harujesz.

Pytam siebie: serio? potrzebujesz domu z aktem własności do szczęścia? Oj tak, nie raz słyszałam: „Ale obcemu za wynajem płacić będziesz? Lepiej tę kasę daj na coś swojego”. Na swój bank. Oczywiście. Swój własny mały taki banczek, co to ratunię kredytunię zamiast opłaty za wynajem co miesiąc pobiera i czasami wspaniałomyślnie co niektóry daje wolne od spłaty na wakacje. A jak za 15 lat ci nie starczy, bo stracisz pracę, bo zachorujesz, bo może wydarzyć się dziesiątki nieprzewidywalnych rzeczy, to ten twój baneczek odbierze ci tej twój domeczek. O i tyle będzie twojego. 15 lat, czyli jakieś 180 rat pójdzie w pizdu z dymem. Ja pie*dolę.

A tymczasem, mając wynajętą chatę niczym się nie wiążemy. Jest praca w Krakowie – proszę bardzo przenosimy się, szukamy mieszkania, jest wyjazd na Filipiny, bo akurat znajomi Polacy szukają kogoś, kto im pomoże prowadzić knajpę? Żaden problem, zero stresu, czy rata wpłynie, czy nie, czy najemcy, dzięki którym kredyt się spłaca, przypadkiem nie zechcą zdemolować nam chaty i przepaść jak kamień w wodę? Życie bez kredytu byłoby piękne, ale nie liczę na przypływ gotówki taki, że stać by mnie było po prostu spłacić bank, który rozsiadł się jak panisko na mojej hipotece.

Nie mam pretensji do banku. Widziały gały co brały, a raczej widziały tylko to mieszkanie, a reszta, no przecież jakoś to będzie. Eh. Cwaniacy. Wiedzą, że rządzi nami potrzeba konsumpcjonizmu, że miarą naszego szczęścia coraz częściej staje się to, co posiadamy. Znajoma mówi: „wezmę auto w leasing, to moje jakieś takie już… wiesz, pewnie zaraz się popsuje”. Idealna wymówka, żeby wziąć coś na raty, tylko po co? Naprawdę jest taka potrzeba? Jak z pralką, a nie daj Boże z telewizorem. Większy, lepszy – taki, przy którym koledzy powiedzą: „wow, stary, ale wypas” i pralka z tysiącem funkcji, których w rzeczywistości nigdy nie wypróbujesz, ba nawet nie poznasz. Na raty, bo co to 50 złotych miesięcznie. Żaden pieniądz. Chyba, że jeszcze dasz się skusić na specjalne ubezpieczenie poza gwarancją. Bo czemu nie skorzystać.

Kredyt to pułapka przywiązania. Nie tylko do miejsca, rzeczy, ale też do ludzi. Przecież od kilku lat powtarzamy, że wspólne kredyty łączą nas bardziej niż małżeństwo. Rozmawiam z przyjaciółką, która mówi: „Stara, masz rację, ja dzisiaj myślałam, po co ja ten kredyt cholerny płacę, jak za mniejszą kasę wynajęłabym też fajny dom, a jak dzieci z niego by wyszły, to zamieniłabym na mniejszy albo jakby mi się znudził, to poszukałabym innego, bo ja wiem, czy dzieci będą chciały tu zostać? Płacę co miesiąc ratę z nadzieją, że moje dzieci na tym skorzystają? Wolałbym część tej kasy odłożyć na świetne wakacje z nimi i żyć spokojniej”. Jak to było: mądry kredytobiorca po wzięciu kredytu?

Mogę tu sobie pobredzić licząc na zrozumienie. Sytuacji i tak nie zmienię, bo dzisiaj mój kredyt przewyższa wartość mieszkania, więc nawet go sprzedać mi się nie opłaca. Co za paranoja. Na szczęście mam fajnych najemców, niech im się tam dobrze mieszka, żebym ja mogła pójść dalej.

A może, z drugiej strony, to kwestia znalezienia swojego miejsca na ziemi? Ale czy kiedykolwiek i już na zawsze możemy być pewni, że tu właśnie chcemy mieć swój własny kawałek podłogi? Mi życie pokazuje, że jednak niekoniecznie… Jedyne, co pewne, to kolejna rata do zapłacenia.