Go to content

Rzuciłam karierę dla mojego męża. I cholernie tego żałuję

Fot. iStock/lolostock

Chociaż pochodzę z małego miasteczka, nigdy nie wychowywano mnie w przeświadczeniu, że kobieta powinna być jedynie „żoną przy mężu”. Moja mama zawsze nam powtarzała,  –  mnie i mojej młodszej siostrze – że przede wszystkim powinnyśmy zadbać o swój rozwój, skończyć szkołę, studia, znaleźć pracę. Że nie wolno nam rezygnować z siebie, ani czekać na księcia z bajki. Że związek powinien opierać się na partnerstwie.Mój dom rodzinny był szczęśliwy, choć nie często pachniał domowym ciastem. Nie miałyśmy nigdy idealnie wyprasowanych białych bluzek na rozpoczęcie roku i często biegałyśmy po podwórku z kluczem na szyi, czekając aż rodzice wrócą z pracy. Jednak nie miałam poczucia, że mnie zaniedbywano, wręcz przeciwnie, uważam, że i mama i tata przekazali nam wszystkie najlepsze wzorce. Dziś mogę tylko żałować, że słowa mamy nie zapadły we mnie na tyle mocno, by w odpowiednim czasie pomóc mi dźwignąć się z tego dna, na które spadałam, może nawet niepostrzeżenie, przez ostatnich 13 lat.

Po maturze wyjechałam na studia do Krakowa. Skończyłam ekonomię, zrobiłam jeden kurs księgowy, drugi, zdałam egzaminy z języka angielskiego. Szybko znalazłam pracę i zaczęłam żyć, tak jak tego by chciała moja mama: wynajęłam maleńkie mieszkanie, stać mnie było na opłacenie rachunków, na kino od czasu do czasu, na życie w pojedynkę. Najpierw z pomocą rodziców, potem już samodzielnie.

Przyszłego męża poznałam w pracy. On robił karierę w pionie menadżerskim, ja nabierałam doświadczenia w dziale księgowości. Zakochałam się. Był o pięć lat starszy, lubił jazz i chciał mieć dzieci. To mi wystarczyło. W tamtym czasie niewielu moich znajomych myślało o założeniu rodziny. Ślub wzięliśmy po kilku miesiącach znajomości, zanim tak naprawdę zdążyliśmy się dobrze poznać. Byłam pełna nadziei, wiary w to, że będzie nam ze sobą dobrze, że wszystko sobie poukładamy. I tak było, przez pierwsze dwa lata małżeństwa. Zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu pełnym antyków i rodzinnych pamiątek, w kamienicy, którą odziedziczył po dziadkach. Czułam się tam swobodnie, tak wówczas myślałam. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że tak naprawdę nigdy nie dano mi odczuć, że coś tam jest naprawdę „moje”. Wprowadziłam się do męża z dwiema walizkami ubrań i trzema kartonami książek i choć przez lata wspólnego życia, nagromadziłam wiele pięknych, ważnych dla mnie przedmiotów, ukochanych mebli – jak na przykład bujany fotel, na którym siadałam wieczorem przy łóżkach naszych dzieci, wyprowadzając się stamtąd zabrałam niewiele więcej.

Po trzech miesiącach od ślubu zaszłam w ciążę, od samego początku – zagrożoną. Obowiązkowe L4 i, co jakiś czas, kilkudniowe lub kilkutygodniowe pobyty w szpitalu. Myślę, że wtedy zaczęły się u mnie pojawiać stany depresyjne. Mąż dbał o mnie tak, jak umiał, ale miał też odpowiedzialną pracę, szansę rozwoju kariery. Urodziłam wspaniałego, zdrowego synka i… wyjechaliśmy za granicę. To znaczy ja i dziecko dołączyliśmy do mojego męża, któremu zaproponowano funkcję menadżera olbrzymiego zespołu i pięcioletni kontrakt w Argentynie. Z dnia na dzień znalazłam się w obcym kraju, w obcej kulturze zupełnie sama.

Nie mogę powiedzieć, żebyśmy tę decyzję podjęli razem. Dla niego było jasne, że wyjeżdżamy – chodziło o prestiż, pieniądze, przyszłość, także naszą. Ale nie moją.

Jednak nie czułam, że powinnam oponować. Co z tego, że będę praktycznie całymi dniami sama, z maleńkim dzieckiem przy piersi, w miejcu tak bardzo innym,  z daleka od najbliższych? Co z tego, że szanse na to, żebym wróciła do pracy były praktycznie w tej sytuacji bliskie zeru? Liczyła się jego kariera, jego plany rozwoju. No i pieniądze.

Pojechałam i udawałam dzielną. Byłam wzorową mamą, wzorową żoną, a mój stan psychiczny pogarszał się z miesiąca na miesiąc. O moim powrocie do zawodu nie rozmawialiśmy. Z resztą, nie znałam języka na tyle by móc myśleć o pracy. Nie skarżyłam się. Zdarzało mi się płakać w ciągu dnia, zagryzając zęby na kolorowych poduszkach, a wieczorem witać męża z uśmiechem i pyszną kolacją.

Kiedy syn miał 1,5 roku, zaszłam w drugą ciążę, tym razem znosiłam ją bez problemów. Na kolejne dwa lata jakiekolwiek plany kontynuowania mojej kariery automatycznie odsunęłam na bok.

I chyba wtedy w ogóle, przestałam robić cokolwiek, żeby się rozwijać. Moje życie ograniczało się do gotowania dziecięcych obiadków, zabaw klockami, spacerów, a sporadycznie – wyjść z mężem na kolację do restauracji. No i jeszcze – nowego nałogu – Internetu. Moje nowe znajome, inne „żony na kontrakcie” wydawały się radzić sobie o wiele lepiej z tą samotnością. Z resztą, może one nie były samotne? Moje relacje z mężem układały się poprawnie, ale oddaliliśmy się od siebie. On szedł do przodu, rozwijał się, szybciej uczył języka. Ja zostałam w tyle, tak to odczuwałam. W pewnym momencie zaczęłam nawet naciskać na powrót do Polski. Mówiłam, że jestem nieszczęśliwa, że nie mogę się realizować, że może wrócę sama z dziećmi, wtedy mogła, przy pomocy rodziców wrócić do pracy. Że to dla mnie ważne. Nie zgodził się.

Nie twierdzę, że mój mąż jest złym człowiekiem. Jest człowiekiem, który ma swoje priorytety, bardzo konkretne oczekiwania stosunku do partnerki na całe życie. Żałuję, że poświęciłam dla tego związku swoje życie zawodowe.

Kiedy po pięciu latach wróciliśmy do Polski, dla niego nic się nie zmieniło. Miałam być nadal „żoną przy swoim mężu”, wychowywać nam dzieci, dbać o domowe ognisko, a jednocześnie być dla niego ciekawym partnerem do rozmów o polityce i biznesie. Nie dałam rady. Psychicznie ani fizycznie.

Kiedyś wrócił z pracy wyjątkowo późno, po jakimś mocniejszym alkoholu. Okazało się, że był na kolacji, na której większość szefostwa firmy zabrała swoje żony. Mnie nie zabrał, bo się wstydził. Pozostałe żony miały jakieś hobby, którymi mogłyby się pochwalić, albo prowadziły „własne” biznesy. Ja byłam zwykłą kurą domową, czytującą rosyjskie powieści, kochającą hiszpańskie kino i specjalizującą się w maślanych ciasteczkach i kolorowych lunchboxach, którymi moi synowie chwalili się codziennie w szkole.

Następnego dnia wróciłam do rozmowy o moim powrocie do pracy. – Po co ci to – mówił. – Będziesz tylko jeszcze bardziej zmęczona. Przecież pieniędzy mamy dość.

Nie rozumiał, że tu chodzi o mnie. Bał się tego, jak taka nowa sytuacja wpłynęłaby na dotąd poukładane, rodzinne życie. Może zbyt pózno zaczelam wysyłać mu sygnały, że takie życie, trochę „w jego cieniu” mi nie odpowiada? Moja stagnacja i narastająca frustracja trwała tak do 12 rocznicy ślubu. Potem zebrałam się na odwagę i powiedziałam, że muszę odejść. To był przełom. Choć na początku wydawał się załamany, myślę, że moje wyznanie mąż przyjął z ulgą. Fascynacja, która nas połączyła, dawno wygasła. Okazaliśmy się na tyle dojrzałymi ludzmi, żeby zrozmieć, że oboje chcemy zupełnie czegoś innego w związku.

Rozeszliśmy się w zgodzie, mamy ze sobą dobry kontakt. Myślę, że teraz mój były mąż jest o wiele lepszym ojcem dla naszych dzieci, niż wtedy, gdy mieszkaliśmy razem.

Dziś mam 39 lat, jestem niecały rok po rozwodzie. Mieszkam z synami w mieszkaniu przyjaciółki, która wyjechała za granicę, ale to jest moja decyzja: nie chciałam przyjąć mieszkania męża. Każdego dnia prześladuje mnie wrażenie, że zmarnowałam te lata życia, które powinnam przeznaczyć na swój rozwój. Dzięki znajomej, która prowadzi własną firmę księgową, powoli, bardzo powoli wracam do zawodu. Uczę się obsługi programów komputerowych, wieczorami powtarzam angielskie słówka, ale przede wszystkim – wychodzę z ogromego doła. Wszystkim kobietom chciałabym powiedzieć – nigdy nie rezygnujcie z siebie, nie zaniedbujcie swoich karier. Niezależnie od tego, czy pracujecie w sklepie, czy założyłyście swoją firmę. Niezależnie od tego jak bardzo kochacie, priorytetem powinna być wasza niezależność.


Wysłuchała: Anna Frydrychewicz