Go to content

Rety, marzę o dniu, żeby nie dać się zwariować! Powiedzcie, czy tylko ja jestem taka niepoukładana i mało idealna?

Fot. iStock/Tempura

Obudziłam się i nim zerwałam się z łóżka pomyślałam: „rety ja dzisiaj nic nie muszę”. Wyciągnęłam się, przykryłam szczelniej kołdrą i rozkoszowałam się chwilą, kiedy nagle dostaje się w prezencie kilka minut, godzin, ba – nawet cały dzień.

Bo to taki miał być dzień, kiedy nic mnie nie goni. Mogę leżeć, spać do woli, bez nerwowego patrzenia na zegarek i co chwilę przesuwania budzika, albo załączania nowej drzemki. Wiecie jaki jest mój rekord? Potrafię budzik nastawić na 5:30 – żeby wstać wcześniej, spokojnie wszystko zrobić, wypić nawet kawę w ciszy, kiedy cały dom śpi, a w efekcie wstaję o 6:45 i skaczę na jednej nodze do kuchni wciągając w tym czasie na drugą spodnie lub rajstopy. Nieee, najczęściej spodni, bo już czas na wyprasowanie sukienki zdecydowanie brak. Oczywiście skacząc trafiam na porzuconego i samotnego klocka. Klnę pod nosem, bo zamiast godzinę i 15 minut przełączać drzemkę, mogłam sobie budzik na 6:30 nastawić i jednak trochę dłużej pospać. No i dzień zaczynam wścieklizną, bo: po pierwsze się nie wyspałam, po drugie: jestem wściekła, że znowu sobie coś obiecałam i g*wno za przeproszeniem z tego wyszło.

I paznokcie zdążę sobie domalować te, co obdrapałam stojąc w korku, a spiesząc się, co by dzieciaki do szkoły odwieźć i mimo wszystko chociaż raz w tym tygodniu się nie sóźnić. Matko, jakby to była waga życia i śmierci – dzieci niespóźnione do szkoły. Czasami klepię się w ten mój łeb myśląc – co ty tam masz, naprawdę nie masz czym się aż tak bardzo przejmować, że korek w drodze do pracy, przestawiany budzik i klocek na środku korytarza doprowadza cię niemalże do stanu epilepsji?

No więc dziś jest inny dzień. Dziś leżę. Śpię. Nie gonię. Wyłączam budzik i wiem, że tym razem nie muszę się zrywać. Nie muszę wysłuchiwać tych wszystkich: a on pluje na mnie pastą, a ja nie chcę na śniadanie twarogu, a nie mogę choć raz kanapki z czekoladą, tylko ja jedyny nie przynoszę do szkoły kanapki z czekoladą. Na tym etapie poranka jestem w stanie obiecać wszystko. Nawet to, że kupię te cholerną czekoladę i że raz w tygodniu – ok, nie ma sprawy – licząc, że do kolejnego ranka o tym zapomną i pokłócą się o coś zupełnie innego. Wypadam z domu z połową makijażu na twarzy. To już standard, że rzęsy maluję w aucie, a szminkę wożę w schowku, nawet nie w torebce, bo jaki to ma sens, skoro i tak ostatnią rzeczą, jaką robię przed wyjściem z auta, to rzucenie oka w lusterko i wtedy zapala mi się lampka „USTA”. Niech chociaż na wejściu do pracy wyglądam jak opanowana super-woman, która to wstała rano, kawę wypiła (a raczej pół kawy, a raczej z dwa łyki może – matko ile ja bym dała za tę kawę co ją w łazience w domu zostawiłam), dzieci rozwiozła i idealnie – bo tak świetnie planuje sobie czas – 3 minuty przed rozpoczęciem pracy, wchodzi z uśmiechem i pomalowanymi ustami do biura. Czyż nie idealnie?

Ale dzisiaj ja leżę sobie w łóżku i myślę o tym, że nikogo nigdzie nie muszę odwozić. Że dzieci zniknęły z tego domu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i choć czuję lekkie ukłucie tęsknoty, to przecież nie będę rozpaczać. To nie pora na rozpacz, to raptem kilka dni, kiedy postanowiono mnie odciążyć, dać odpocząć, zrelaksować się.

Dziś nie będę gnać po pracy, w aucie zmieniając szpilki na tenisówki – jednak dobrze, że w spodnie rano się wciskałam, a nie sukienkę. Nie będę lecieć jak na złamanie karku odbierając co chwilę telefon: „Mamo gdzie jesteś?”. No jestem jestem, jadę przecież spieszę się, wiem, że trening to jedna z niewielu rzeczy, na których mojemu dziecku zależy. A ja przecież tak bardzo nie chcę zawieźć. To już ten etap dnia, kiedy o pomadce zapominam. Z szaleństwem w oczach miotam gromami po kierowcach, którzy nie chcą mnie wpuścić, dać się wyprzedzić. Mielę w buzi stos przekleństw pod ich adresem, dobrze, że tego nie słyszą, bo wtedy na pewno by mnie nie przepuścili. Dopadam do szkoły, zabieram ferajnę i zbłąkanego kolegę który zapomniał mamie powiedzieć, że dziś wcześniej kończą. Dzwonimy do mamy, słyszę ulgę w jej głosie i tak bardzo ją rozumiem i zazdroszczę… że też mnie nie napatoczyła się taka mama…

„Hej, co dziś na obiad?” – słyszę to lekkie pytanie w telefonie. Lekkie a niosące tajfun zniszczenia. Mam ochotę wejść do tego telefonu, wyjść po drugiej stronie i zagryźć. Co na obiad? CO NA OBIAD? Fuck… zapomniałam o obiedzie. Przecież miałam wieczorem wyciągnąć zamrożone piersi z kurczaka, zrobić z makaronem na szybko, jak wrócimy do domu… Dlaczego to mnie spotyka. Rety, pewnie żadnej inne kobiecie na świecie to się nie zdarza. Wszystkie są zorganizowane, poukładane, i nie przestawiają budzika przez ponad godzinę oszukując samą siebie, że na pewno wstaną szybciej.

Czuję, jak zbliżam się do histerii i ataku paniki. Jak łzy cisną mi się do oczu, jak cały świat przyciska mnie do kierownicy. Bo jestem taka biedna, taka samotna, bo nikt mnie nie rozumie i nawet te diabelskie piersi pozwoliły o sobie zapomnieć.

Budzik. 5:30. WTF? Eeeeee… Rozglądam się. Cały dom jeszcze śpi. Kot przeciąga się na fotelu. Nieeee, TEN dzień – wymarzony i wyleżany, był tylko snem… Jak mógł. Ale jest 5:30 – może jednak wstanę, wyłączę drzemkę. Może raz zdążę wypić tę kawę przed wyjściem z domu i nie dam się zwariować? Czego i wam od czasu do czasu życzę. 😉