Go to content

Remonty – sport dla odważnych. Brzmi znajomo? Co nas nie zabije, to nas wzmocni

Fot. iStock / KatarzynaBialasiewicz

Tytuł mistrza matematyki w podstawówkowym konkursie wiedzy „Kangur” i wielogodzinne trzaskanie klockami Tetrisa na pierwszej grze od matki w  latach dziewięćdziesiątych przydają się zupełnie na nic, kiedy życie rzuca pod nogi kłody i stawia na ścieżce przeprowadzkę, ewentualnie remont z dzieckiem. Z dzieckiem w liczbie mnogiej to już w ogóle wyjątkowo złośliwa franca, a w zestawie do płyt karton gipsowych w markecie budowlanym powinni rozdawać sznurek i niewysoki taborecik na chybotliwej nóżce.

W moim trzydziestoletnim życiu przeprowadzam się chyba piętnasty raz (nie mam pewności, na wszelki wypadek dodajcie sobie dwa zera) i zawsze obiecuję sobie, że to ten ostatni. Nie przewidziałam jednak, że małżonek rzuci hojnością i zarządzi remont całego domu na koniec listopada. Dokładnie na miesiąc przed gwiazdką i przy temperaturze nieprzekraczającej dziesięciu stopni. Ja, jak każda kobieta czujna niczym policyjny pies, wiem doskonale, kiedy delikatnie odstąpić od pomysłów pana domu, a kiedy zagryźć zęby i brać co dają. Tym razem z trzęsącą brodą i migotaniem komór podjęłam się próby i zgodziłam na „delikatne odświeżenie”. Skoro o ten zryw prosiłam się dwa lata, to następny możemy przywitać już po kolejnej denominacji, albo trzeciej zmianie władzy. Nie dziękuję. Róbcie.

Remonty mają w sobie magiczny efekt kuli śniegowej i umiejętność szargania nerwów jak ciężarna kobieta na garmażeryjnym, kiedy stojąc w „delikatnie odświeżanej” łazience widzicie jak majster nakasztania młotem pneumatycznym w ściany zupełnie na oślep, odpada wieszaczek pod ręczniki, lampa mizernie dynda na jednym kablu, a podłoga w dużym pokoju, która miała być perłą wśród podłóg posiadłości, okazuje się być jedynie powiewem świeżości, o której opowiadano podczas zakupu mieszkania. Deska, legar a pod spodem próżnia. Głęboki tunel na cztery zdrowaśki do Mordoru albo innego Hogwartu i cała magia poprzedniej wizji robotniczej. Coś, co teoretycznie zaczyna się od skubnięcia pazurkiem tynku nad łóżkiem dziecka, kończy się nową dachówką na dobudowanym piętrze i kopaniem głębokiego basenu. No dobra, przesadziłam. Nie będziemy mieć basenu, ale jeszcze chwila, a wykopiemy sobie po wygodnej mogile.

Remont zaczyna się zazwyczaj od wycieczek do marketów budowlanych, w których panowie biegają jak psy spuszczone z łańcucha szukające suki z cieczką, kobiety podpierają ściany udając, że wiedzą, o co pytają mężczyźni, a tak naprawdę jedyne o czym marzą to dział tapet, kocy i ramek na zdjęcia.  Małżeństwa przechodzą ciężkie próby ogniowe, „nie denerwuj mnie” rzuca się w eter równie często jak „a spierd*laj pan”, ludzie macają kible niczym wczesnego Van Gogh’a, a po alejkach biegają dzieciory jak hordy dzikich wilków. Jeżdżenie w plastikowym ferrari z samoczynnie skręcającym kołem znudziło im się już jakieś dwie sekundy od wrzucenia monety do podajnika. Zakładam się, że teraz ty pchasz to różowe barachło i na pewno uroczo wygląda wystający z koszyczka wielkości miski na orzeszki odpływ bidetu z deską WC.

Jeżeli ktokolwiek jeszcze łudzi się, że to plastikowe auto z zapinaną w pasie klamerką w jakikolwiek sposób oczyści z toksyn cały budowlany wypad i spacyfikuje dzieci, to lojalnie uprzedzam, że to jest jedna wielka korporacyjna mistyfikacja. Bieganie między ludźmi z zestawem klamek, wpieprzanie metalowych mocowań żyrandola i miarowe powtarzanie, że chce kupę na zmianę z ciasteczko, zawsze sprawdzi się lepiej niż imitacja samochodu. Matki kucające pod śrubkami wciskające maluchom w gardła mleko, tam gdzieś na horyzoncie babcia karmi starszaka kotletem ze styropianu. Poligon. Ludzie remontujący z dziećmi nie byliby do złamania na torturach w Guantanamo. Za to dzieci ludzi remontujących hasłami „a co to?”, „a to?”, „a po co?”  mogą spokojnie łamać terrorystów jak mafia pruszkowska małe paluszki.

Wpadasz z zakupami do domu, a właściwie do tego, co z niego zostało. Ze ścian wystają smutne kikuty, czarny kot w tynku już zlał się z kolorem szlifowanej ściany. Dowiadujesz się, że poprzednicy to patałachy i „proszę pani, kto to pani robił…” . Dokładnie to samo słyszałaś od tych, co to wtedy robili. Dzieci znowu chcą kupę teraz, już natychmiast, bo przecież właśnie zdemontowaliście muszlę. Bułka z masłem nigdy nie smakowała im lepiej niż w tej chwili, kiedy nie wiesz, gdzie masz noże, a wspomniane masło leży na blacie obok klapka majstra.

Pakowanie gratów zaczynałaś od dokładnego układania w pudła w przyjętym systemie – „użyteczność”, „rozmiar”, „do śmieci”, „albo do śmieci albo oddam matce”, a teraz wciskasz palcem w pozostawione dziury jak nienormalna to co zostało po skrupulatnej logistyce. Jeden kalosz córki do garnków, pierwszy gdzieś już widziałaś. Jak się znajdzie to przynajmniej wiesz, gdzie masz do pary. Pudełko podpasek do lodówki, bo jedynie tam odnotowałaś puste półki. Zbierane skrupulatnie pierdy i cała nostalgia „ przyda mi się jeszcze kiedyś” lądują dosyć szybko w śmieciach, kiedy nie masz za cholerę pojęcia, gdzie wrzucić paproszki życia – długopis z niepiszącym od dwóch lat wkładem, a będący pamiątką romantycznego odpustu na św. Wojciecha, zakrywkę od mazaka, kartę do gry z Damą i szlufkę od paska małżonka.

Dziwnie podśmiechujesz pod nosem, jakby nerwowo. Chciałabyś iść się myć, ale nie wiesz, gdzie masz czyste gacie. Remont miał trwać trzy tygodnie, ale tu stuka, tam puka. Pani kierowniczko, to co robimy?  Nadal nie masz domu, dzieci chodzą do przedszkola w twoich skarpetach. Córki warkocz wieńczy opaska zaciskowa, a syn śpi przykryty ręcznikiem. Remonty – sport dla odważnych. Brzmi znajomo? Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jeszcze tylko kilka wylewek, nowe okna na strychu, instalacja elektryczna, tapetowanie, malowanie, glazura, terakota…. jeszcze dwa tygodnie. W porywach do pół roku.