Go to content

Przestań kręcić się w kółko, usiądź na tyłku i posłuchaj siebie! Może znajdziesz szczęście szybciej, niż myślisz

Fot. iStock / Eva-Katalin

Nie macie wrażenia, że jako społeczeństwo kręcimy się w kółko? Niczym chomik zamknięty w swojej klatce, na plastikowym kołowrotku, biegniemy na oślep przed siebie i jesteśmy nieustannie zdziwieni, że nigdy nie docieramy do końca, że mety nie ma. Mówi się o modzie, że wraca, że to, co „na czasie” trzydzieści lat temu znowu święci tryumfy, ale czy w innych sferach naszego życia nie jest tak samo?

Ze skrajności w skrajność

Kiedy zmieniał się w naszym kraju ustrój, gdy nastąpiła wielka transformacja, daliśmy sobie wmówić, że kariera i finanse są w życiu najważniejsze, że to one są miarą sukcesu. Tak bardzo czekaliśmy na możliwości kupowania, nabywania dóbr i gromadzenia wokół siebie różnych gadżetów, że uwierzyliśmy w mit, mówiący o tym, że jeśli będziemy zapieprzać jak dzikie osły, to staniemy się szczęśliwi. Że wysoka pozycja w firmowej hierarchii, wypasione mieszkanie i pokaźne konto są synonimami zadowolenia i życiowej satysfakcji. Po kilkudziesięciu latach już wiemy, że to gówno prawda i że prędzej dorobimy się garba, depresji lub wypalenia zawodowego, niż poczujemy radość i uznamy swoje życie za spełnione.

Więc znowu uciekamy w coś zupełnie przeciwnego. Korporacje, tak kiedyś wymarzone, stały się synonimem ucisku, wyzysku i harówy ponad siły, a ich porzucenie na rzecz wypasania owiec, hodowli ekologicznych pomidorów lub plecenia koszyków gdzieś w Bieszczadach nową formą wyzwolenia i koncepcją na szczęśliwe życie. Na topie znalazł się mindfulness, uważność, bycie, a nie posiadanie, życie rodzinne – no eureka, ktoś odkrył, że liczy się wnętrze a nie bogactwo i dobytek! Ale znowu okazuje się, że nie każdy to potrafi, że jest trudno, że nie zawsze się da i można. I nie zawsze się chce, ale cóż poradzić, trzeba się dostosować do panujących trendów, bo inaczej frustracja, nieszczęście i smutek. Więc hodujemy te cholerne pomidory, rzucamy pracę na etacie i szukamy chatynki gdzieś za miastem, by poczuć, że naprawdę żyjemy i pokazać wszystkim, jak bardzo gardzimy globalizmem, konsumpcjonizmem i wyścigiem szczurów.

Superfoods i superparents

Koło zatoczyła też sfera żywieniowa. Po latach zachwycania się daniami fix, fast foodami i przekąskami z dziwnie brzmiącym składem, odrzucamy wszystko, co dał nam postęp cywilizacyjny i technologiczny. Wracamy do diety biblijnej, diety rolnika, a nawet sposobu żywienia ludzi z okresu paleolitu. Wychwalamy Matkę Naturę, jesteśmy bio i eko, plujemy na genetyczne modyfikacje i żywność poprawianą w laboratoriach. Jeśli jemy, to tylko superfood w rytmie slow, healthy i fit. No i git, pod warunkiem, że tego właśnie chcemy i taka dieta nam służy.

Podobnie jest w strefie rodzicielstwa. Kiedyś naturalnym było to, że dzieci spędzały czas z rodzicami, wszystko robiło się wspólnie, relacje były bliskie. Dziś potrzebujemy na to przepisu, zaleceń, konkretnej teorii, która powie nam, że tak trzeba, tak jest dobrze, tak należy postępować. Czytamy poradniki, słuchamy autorytetów, wspólny czas i rozmowy traktujemy na równi z lekarskim zaleceniami i wnioskami naukowymi. No paranoja, to tak, jakby nagle odkryć, że trzeba oddychać, by dostarczać organizmowi tlen, że trzeba zadać pytanie, by usłyszeć odpowiedź! Raz jesteśmy po stronie dyscypliny, zasad i metod behawioralnych, innym razem stawiamy na bezstresowe wychowanie, rodzicielstwo bliskości i partnerskie relacje. A kiedy nie zdaje to egzaminu, rzucamy się na nowe trendy w nadziei, że oto przed nami gotowy przepis na sukces i wychowanie fajnego dziecka.

Szczególnie my – kobiety, wzięłyśmy sobie do serca to, że trzeba być idealną żoną, matką, gospodynią domową i pracownicą miesiąca w jednym. Całkiem sporo wymagań, jak na jednego człowieka, ale kto, jak nie my – damy radę. Więc staramy się, wychowujemy dzieci, pniemy po szczeblach kariery, dbamy o samorozwój, o ciepło domowego ogniska, własnoręcznie upieczony chleb, mieszkanie, które przeszłoby test białej rękawiczki i naszą młodość trwającą całą wieczność. Z mieszaniną podziwu i zazdrości patrzymy na te, które jakoś ogarniają ten chaos i dostosowują się do współczesności, zaciskamy zęby i robimy, co trzeba, co wydaje nam się konieczne.

Więcej wiary… w siebie!

Kiedy przestaliśmy ufać samym sobie? Od kiedy wiara we własne instynkty jest passé, jeśli nie idzie za tym konkretna filozofia? Rzucamy się na medytację, hygge czy mindfullness, nie ze względu na głębokie przekonanie o ich słuszności, ale z chęci wykorzystania ich do odniesienia sukcesu. Jakiego? Często sami nie wiemy. Słuchamy wróżek, coachów, duchowych przewodników, zamiast tak po prostu, posłuchać samych siebie i zacząć postępować w zgodzie z naszym wnętrzem. Bo mogłoby się okazać, że mamy już wszystko, co trzeba, że sukces – ten w ocenie innych – jest nam niepotrzebny i możemy się zatrzymać i przestać biec. Ale jak wtedy żyć?

 

Zapisz