Go to content

Przekleństwo bycia idealną. Byłam tam. Naprawdę nie warto dążyć do perfekcyjności

Fot. iStock/Antonuk

Myślisz sobie: „wcale nie chcę być idealna” i sama nie wiesz, kiedy wpadasz w pułapkę perfekcyjności.

Ja wpadłam. Choć zarzekałam się, że nigdy, że ideały nie istnieją, że przecież bycie perfekcyjnym nikomu nie wychodzi na dobre. Słuchałam mądrzejszych ode mnie, przytakiwałam im, a sama pogrążałam się coraz bardziej… Gdzie mnie to doprowadziło?

Jestem taka jak ty. Z mniejszymi i większymi problemami. Ze zwykłym dzieciństwem, zwykłymi rodzicami. Rodzeństwem. Starszą siostrą, młodszym bratem. I z wiecznym poczuciem, że to oni są lepsi ode mnie. Bo siostra studiowała, brat mega zdolny, tylko ja jakaś taka – nijaka, na mnie nikt nie zwracał uwagi, nikt nie mówił o mnie z dumą, nie chwalił się mną…

A ja? Ja chciałam być najlepsza. Najlepsza we wszystkim, żeby choć raz ktoś popatrzył na mnie z podziwem, powiedział: „Wow, jestem pod wrażeniem”.

Presja jaką zaczęłam sobie sama narzucać omal mnie nie zabiła. Na studiach budziłam się z bólem brzucha, że za mało się uczyłam, karałam się brakiem śniadania, za to, że zasnęłam i nie zdążyłam czegoś przeczytać. Każdą najmniejszą porażkę, każde: „Nie wiem Pani tego?” przyjmowałam jak policzek, jak potwierdzenie tego, że nic nie jestem warta.

Towarzyszył mi nieustanny strach. Obawa, że ktoś mnie zdemaskuje, że zauważy, że nie jestem taka świetna, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Uśmiechałam się, byłam towarzyska, w nocy uczyłam się, żeby innym pomóc na egzaminach i cały czas czekałam na to, aż ktoś powie: „Jesteś ideałem”. Ale nawet jak ktoś mówił, że podziwia, że kocha, że uwielbia, to było dla mnie za mało. Musiałam jeszcze i bardziej, być coraz lepsza. Nie mogłam mieć słabości. A w środku byłam przestraszoną dziewczynką, która bała się wsiąść do pociągu, autobusu, która dygotała przed najmniejszym sprawdzianem jej jakichkolwiek umiejętności, żeby się nie upokorzyć, żeby nie polec na najbardziej błahych sprawach. Kiedy obiecywałam koleżance ciasto na imprezę – robiłam je pięć razy, aż było takie, jakie moim zdaniem być powinno, choć cztery poprzednie były równie smaczne. Gdy mówiono: „Jeny jakie pyszne”, odpowiadałam z uśmiechem: „Daj spokój, prościzna, to nic takiego”, bo jak miałam się przyznać, że zamierałam, gdy oni do buzi wkładali pierwszy kęs… Nigdy nie byłam dość dobra. Powtarzałam jak mantrę: „Pierś do przodu, plecy proste, uśmiech na twarz, 10 oddechów. Nie maż się, kim jesteś, żeby się nad sobą użalać”.

Nikomu nie mówiłam, że źle sypiam, że budzę się w nocy z napadami paniki, że w głowie ciągle odtwarzam, co muszę zrobić, o czym nie zapomnieć. Nie mówiłam, bo nie mogłam okazywać słabości. Hej, przecież jestem tą świetną dziewczyną z imprezy, tą koleżanką, która zawsze pomoże, tą córką, która nie stwarza żadnych problemów – byłam przezroczysta.

Biegałam. Chodziłam na fitness. Zapisałam się na francuski. Miałam nieustanną potrzebę udowadniania sobie, że mogę więcej. Udowadniania innym, że można być idealnym. Wymiotowałam całą noc przed rozmową w sprawie mojej wymarzonej pracy.  Bałam się mężczyzn, bałam się ludzi. Miałam wielu znajomych, ale nigdy żadnych bliskich relacji. Nie mogłam pozwolić nikomu się do siebie zbliżyć, bo co jakby odkryli prawdę na mój temat. Gdyby zobaczyli, że mój uśmiech jest okupiony ogromną pracą, że wcale nie przychodzi mi wszystko łatwo. Ktoś mówił: „Jak ty to robisz, jak to ogarniasz”, a ja chciałam uciec, bo co ogarniałam? Co takiego robiłam? Zamykałam się w nocy w sypialni i z przerażeniem myślałam o kolejnym dniu? Ile jeszcze tak dam radę, kiedy to się skończy? Gdzie jest granica, której nie umiałam sobie postawić, gdzie czas na błędy, na które sobie nie pozwalałam. Nawet wyjazd na wakacje był kontrolowany, wyjazd na narty rozłożony na czynniki pierwsze. Byłam przewodnikiem, organizatorem życia znajomych. Gdy ktoś pytał: „A miłość?”, na miłość przyjdzie czas, kiedyś…

Było coraz gorzej. Paraliżował mnie nieustanny strach. Pewnego wieczoru siedziałam z garścią tabletek uspokajających. Jedyne o czym marzyłam, to żeby zakończyć to wszystko. Tę farsę. Że wolę umrzeć, niż przyznać się, że już nie umiem, nie potrafię, że jestem nikim, a wszystko to, co wokół siebie buduję jest kłamstwem. Nie wiem, czemu wtedy tego nie zrobiłam. Choć inni mnie podziwiali dla siebie byłam nadal mało wartym człowiekiem. Bo dlaczego nie wpadłam szybciej niż koleżanka z pracy na oryginalny pomysł rozwoju naszego działu. Dlaczego nie wspinam się na skałkach, jak Beata, dlaczego nie mam dzieci jak Asia – to dopiero sprawdzian.

Znikałam na kilka dni, na tydzień. W pracy dawałam zwolnienie. Leżałam cały dzień w dresach. Nie sprzątałam. Nie odbierałam telefonów mówiąc, że wyjeżdżam gdzieś daleko, że boli mnie gardło, że mam gorączkę. Nigdy nikomu nie sprawiałam problemów, więc nikt nie pomyślał, żeby zacząć się martwić. W końcu zawsze dawałam sobie radę. Tyle, że po takim tygodniu trudno było mi wrócić. Ubrać się, wymalować, wyjść z domu. Nienawidziłam ludzi. Nienawidziłam, że dla nich musiałam być idealna…

„Coś się dzieje?” – spytała znajoma… Tak bardzo chciałam jej powiedzieć, że dzieje się wszystko, że boję się wyjść z domu, że boję się odebrać telefon, wsiąść do samochodu, boję się z nią rozmawiać, bo mogę pęknąć lada moment. „Nie, wszystko w porządku” – uśmiechnęłam się. Po południu położyła mi na biurku wizytówkę. „Martwię się, zadzwoń do niego”. Po policzkach płynęły mi łzy, nie mogłam ich zatrzymać. „Moja mama zasłabła. Muszę wyjść” i uciekłam z pracy. Zadzwoniłam do terapeuty….

Widziałam siebie, jak siadam w tym fotelu. Jak boli mnie od napięcia każdy mięsień karku, jak ze stresu nie umiem opanować uśmiechu, który wszyscy odczytywali jako niezwykłą swobodę.

„Dlaczego pani do mnie przyszła” – usłyszałam i nie mogłam nic powiedzieć, nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa. „Potrzebuje pani pomocy?”. Płakałam. Płakałam przez godzinę, a ten płacz przynosił mi ulgę coraz bardziej. Płakałam przed obcym człowiekiem, który mnie nie zna, miałam gdzieś, jak mnie oceni, ten jeden raz chciałam być słaba, chciałam, by ktoś zobaczył, że nie mam siły, że jestem zmęczona, że nie daję sobie z niczym rady.

Bycie idealnym to przekleństwo. Ja wiem, zarzekacie się, że wy nie, a jednak nie umiecie odpuścić. Położyć się na kanapie i nic nie robić. Nie potraficie powiedzieć: „Mam dość, nie dam rady”. Nie, my – idealne zawsze damy radę, kosztem siebie, kosztem najbliższych, ale po to, żeby innym udowodnić, że możemy. W imię czego? Po co?

Moi rodzice nie wiedzą, że idealna chciałam być dla nich, nikt o tym nie wie. Nadal nie umiem o tym rozmawiać, ale umiem powiedzieć: „Nie dzisiaj, nie chcę, muszę odpocząć”. I wiecie? Świat się nie zwalił? Ludzie się ode mnie nie odsunęli. Nikt nie powiedział: „Ty? Ty nie dasz rady? Jesteś słaba?”. Nie dowierzałam, czekałam, aż ktoś wytknie mi moje słabości, ale nic takiego się nie stało.

Muszę jeszcze pozwolić sobie na miłość, miłość do siebie tak, by pokochał mnie ktoś inny taką, jaką jestem naprawdę. Szukam siebie. Patrzę w lustro i zaczynam się uśmiechać do swoich piegów, do krzywo położonej kreski na oku, zaczynam śmiać się z siebie. Kocham ten śmiech. Bycie idealnym to przekleństwo, to piekło, które same sobie tworzymy. Odpuść. Naucz się odpuszczać sobie i powiedz głośno: „Nie jestem idealna” i uwierz, że nie ma w tym nic złego.