Go to content

Przecież to ciągle był mój syn… Przepraszał, a ja chciałam wierzyć, że to już naprawdę ostatni raz…

Fot. iStock/lolostock

– Nie miałam już gdzie uciec i wcisnęłam się w kąt, pomiędzy szafą a stoliki. Dopadł mnie, kopał i krzyczał, że tam jest moje miejsce, że nie wolno mi wyjść. Osłoniłam głowę rękoma i zamknęłam oczy. Starałam się myślami przenieść do czasów, gdy jeszcze byłam ukochaną mamą, a kat, który mnie okładał aż do krwi, był moim synem.

„Wiesz mamusiu, zawsze będę cię kochał, bo jesteś dobra…”

Ciągle to powtarzał, jak jeszcze był mniejszy i chodził do szkoły. Ojciec Dawida zmarł, kiedy syn miał trzy latka… nowotwór. Niestety, zbyt późno zdiagnozowany, żeby jeszcze coś poradzić. Sami byliśmy, bo moi rodzice już dawno odeszli, a z teściami kontakt był słaby, bo też oboje  schorowani. Żyło nam się skromnie, ale nie najgorzej, bo bardzo dużo pracowałam, żeby Dawidkowi niczego nie brakowało. Dobrze się chował, uczył nieźle, ambitny był. Może aż bardzo, bo go zawsze wyprowadzało z równowagi, gdy coś mu nie wyszło, kiedy słabszą ocenę dostał.

Nieraz go głaskałam i powtarzałam, że tak nie wolno, że trzeba spokojnie i cierpliwie, że na tym się świat nie kończy. Wybuchał dość często i krzyczał, ale zaraz potem przepraszał i się tulił. Może to brak ojca? A może ja już wtedy powinnam inaczej zareagować, zaprowadzić gdzieś na rozmowę. To trochę inne czasy jeszcze były, nie takie jak dziś, że psychologów, to nawet w szkołach mają. A może to jednak moje zaniedbanie? Sama już nie wiem, to się wszystko tak nagle zaczęło dziać. Mój syn był coraz bardziej jak dzikie zwierzę, a nie jak człowiek.

Miał 17 lat, gdy pierwszy raz wywrócił stół w jadalni i rzucił we mnie talerzem i szklanką, rozciął mi wtedy łuk brwiowy. Ubliżał i darł się, że zniszczyłam mu życie. Pytałam płacząc, czym mu zawiniłam?  I usłyszałam, że tym, że to akurat ja musiałam być jego matką, a mógł mieć lepszą. Wybiegł potem z domu, i wrócił po kilku godzinach. Przyniósł kwiaty i obiecał, że już nigdy więcej. A potem, wracał z tym bukietem coraz częściej. Bo coraz częściej bił i upokarzał.

„O co masz pretensje, jak to wszystko twoja wina szmato…?”

Ile razy to słyszałam z jego ust, gdy prosiłam, żeby się uspokoił i porozmawiał ze mną normalnie. Bo nie zawsze było źle, on tylko czasami dostawał tych ataków, jak coś bardzo go poirytowało lub gdy ja  zrobiłam coś nie tak. Raz, przez przypadek, zafarbowałam w praniu jedną z ulubionych koszulek Dawida. Myślałam, że zdążę kupić taką samą, nie chciałam prowokować, ale wrócił wcześniej. Był już na studiach, ale do domu przyjeżdżał codziennie, bo uczelnia była niedaleko naszego miasteczka. Powiedziałam mu dając pieniądze na nową koszulkę. Nie wystarczyło. Powiedział, że nigdy się nie nauczę rozumu i, że wychodzi brak męskiej ręki w domu. Że on to nadrobi i naprawi, skoro ojciec nie mógł mnie wychować. I uczył posłuszeństwa, pokory i dobrego zachowania – tak mówił, gdy wpadał w ten obłęd i lał mnie, gdzie popadło. Sąsiadki zaczepiały, widziały, że skrzętnie chowam siniaki i zadrapania, że chodzę w ciemnych okularach nawet w pochmurne dni. Ale milczałam lub wymyślałam kolejne bajki, w które one chciały wierzyć, bo tak wygodniej.

Tak, dziś tak to widzę, teraz, już po terapii i spokoju, jaki mam od trzech lat. Nie reagowały, bo lepiej się nie mieszać, nie wtrącać. Zresztą syn był lubiany, bo uczynny i miły. Nie raz na osiedlu mówili, że mam takie szczęście, bo taki rosły chłop z niego wyrósł i dzięki niemu nie muszę być sama. A mnie cieszyły tylko te chwile, gdy on był poza domem, bo nigdy nie wiedziałam, w jakim nastroju wróci. I bywały nawet długie tygodnie, kiedy było dobrze. Rozmawiał ze mną, jakby nigdy nic, pomagał w domu, zakupy robił. Nawet czasem przytulił i pogłaskał i wtedy wierzyłam, że wrócił mój Dawidek sprzed lat, ten, który kochał mamę i mówił, że jestem najważniejsza.

„Mamo to jest Iza, moja przyszła żona. Zamieszkamy razem z tobą…”

Wiedziałam, że kogoś ma, widziałam, jak się starał, żeby dobrze wyglądać i ładnie pachnieć. Mimo wszystko byłam z niego dumna, bo to mój syn. Wiem, jak to brzmi, bo on mnie szantażował, pomiatał mną i podnosił rękę ale ja ciągle wierzyłam. Że to minie, że przecież nie może trwać wiecznie. Byłam coraz starsza i słabsza, nie umiałam i nie mogłam się już bronić, dlatego myślałam, że on to widzi i przestanie. Ta Iza wydała mi się taka grzeczna i poukładana, od razu, jak tylko przyszli, to pomogła mi przygotować herbatę i pokroiła ciasto. Cieszyło mnie ich szczęście, marzyłam o wnuku i liczyłam, że jej obecność wszystko zmieni w naszym domu. Nie sądziłam, że przy niej odważy się mi coś zrobić czy nawet w podły sposób, zwrócićuwagę. Widziałam przecież, że mu zależało, że są zakochani. I było wręcz sielankowo, rok przed ślubem i kilka miesięcy po. Oboje, pracowali w takim biurze projektowym, wyjeżdżali rano, a wracali wieczorem. Miałam dla kogo ugotować i posprzątać, było na kogo czekać i z kim porozmawiać.

Pewnej nocy usłyszałam, jak kłócą się za ścianą. Wyszłam z pokoju, a Iza siedziała w kuchni, paliła papierosa. Patrzyła na mnie jakoś tak dziwnie, nie umiem tego opisać, tak jakby z pretensją. On wypadł zdyszany ze znanym mi obłędem w oczach. Złapał mnie za włosy i uderzył o ścianę. Potem jeszcze raz, aż się przewróciłam, skoczył na mnie, aż coś gruchnęło… Wtedy przestał, a ona mnie podniosła. Krzyczała, że jest psychopatą, zawsze to wiedziała ale nie sądziła, że aż takim. Pomogła mi  się ubrać i zabrała na pogotowie. W samochodzie dawała wskazówki, co mam powiedzieć, gdy lekarz będzie pytał. „Rozumiem, że to się nie powinno stać, ale to jednak twój syn, a mój mąż”. Nie wiem, dlaczego posłuchałam, choć doktor od razu zapytał, czy nie chcę obdukcji, że nikt nie musi wiedzieć, a może kiedyś się przyda. Miałam złamaną rękę.

Kiedy wróciłyśmy, jego nie było. Wrócił rano, z kwiatkiem dla niej i ogromnym bukietem dla mnie. – Ten większy dla mamy, bo znowu narozrabiałem. „Znowu ostatni raz?” – zapytałam. Popatrzył na mnie, rzucił kwiaty na stół: „Sama jesteś sobie winna” – warknął.

„Iza, błagam cię dziecko, zrób coś, bo on mnie zabije…”

Kopał mnie po brzuchu i głowie, związał ręce, żebym nie mogła się zasłonić. „Na nic nie zasługujesz, nic mi nie dałaś. Nawet to stare mieszkanie jest po ciotce” – krzyczał. „Nic nie miałem. Przez ciebie chodziłem w podartych butach, jeździłem autobusem, a nie samochodem. Jakbyś była normalna, to poszukałabyś kogoś, kto by się nami zajmował i zarabiał”. Płakałam i tłumaczyłam, że pracowałam, ile mogłam, po nocach sprzątałam, a w dzień w mleczarni. Dusił mnie i mówił : „I za mój wstyd teraz dostajesz, za to, że byłaś sprzątaczką i robolem, który sobą niczego nie reprezentuje”. Wołałam Izę, jego żonę, ale nigdy nie przychodziła, żeby go powstrzymać, a gdy w łazience, zmywałam z twarzy krew, udawała, że nie widzi.

Raz mi tylko odpowiedziała: „Tyle lat mu pozwalałaś, to czemu teraz ja mam ci pomóc”. Nie chciała mieć z nim na pieńku, żeby nie skończyć tak, jak ja. Nie wiedziałam, gdzie mam z tym iść, tym bardziej, że Dawid był szanowany i bardzo lubiany. Ludzie, poklepywali go po  plecach i mówili, że mimo złych warunków, na porządnego człowieka wyrósł. Bo o dom i matkę dba, i po lekarzach mnie wozi, a wszyscy wiedzą, jaka bywam niezdarna. Tak opowiadał, gdy kolejny raz złamał mi nogę albo nos.  Miał znajomości w przychodni, zawsze wszystko po cichu załatwiali. Raz mi tylko pielęgniarka dała karteczkę z numerem telefonu: „Tam pani pomogą, nim będzie za późno”. Jak mogłam skorzystać, przecież to mój syn!

„Pani Mario, proszę się obudzić, jest pani w szpitalu, teraz już będzie tylko lepiej…”

To był dzień po tych wszystkich „lepszych”, jakie się zdarzały. Wrócili z pracy wcześniej, oboje poddenerwowani, ale rozmawiali tylko ze sobą półszeptem. Usiedliśmy do kolacji, zapytałam czy mają jakieś problemy, czy mogę jakoś pomóc. Okazało się, że Dawida zwolnili i to dyscyplinarnie. Nie wypytywałam, wiedziałam, że nie powiedzą mi prawdy. „Nie ma sytuacji bez wyjścia, najważniejsze, że macie siebie” – powiedziałam łagodnie. I wtedy się zaczęło. Wyzwiska, że co ja im mogę dać, jak sama gówno mam, że nic nie wiem i lepiej jak się zamknę. Wstałam od stołu i chciałam iść do siebie. Zerwał się i chwycił za krzesło, uderzył z całych sił. Przewróciłam się i poczułam metaliczny posmak krwi w ustach. Powiedziałam tylko, żeby przestał, ale było już za późno. Tak strasznie bił, wszystkim, co mu wpadło w ręce. Doczołgałam się w kąt koło szafy, a on nie przestawał kopać. Charczałam.  Ostatnie co pamiętam to Izę, która krzyczała : „Dawid to twoja matka, zabijesz ją! „. Potem wydawało mi się, że w drzwiach salonu, widzę mojego męża, że uśmiechał się zatroskany. Odzyskałam przytomność w szpitalu. To tam dowiedziałam się, że pomoc wezwała córka sąsiadki.  Słyszała krzyki i huk, a potem widziała, że mój syn z żoną wyszli sami. Zaniepokoiła się, dlatego przyszła sprawdzić… Tak, zostawili mnie nieprzytomną w kałuży krwi. Lekarz sprowadził policję i psychologa. Nie mogłam mówić, miałam połamaną szczękę. Gdy policjantka zapytała, czy to mój syn, płakałam. Wiedziałam, że już dłużej nie wytrzymam, że jeśli stąd wyjdę, to sobie coś zrobię. Ze strachu przed własnym dzieckiem.

„Wyrokiem Sądu skazuję Dawida B. na 7 lat pozbawienia wolności…”

Nie chciałam tego, na cmentarz jeździłam i męża pytałam, czy to się godzi własnego syna, do więzienia posyłać? Co ludzie powiedzą, jak ja na siebie w lustrze spojrzę. Ale gdy jeszcze byłam w szpitalu, przychodziła do mnie taka młoda policjantka, dużo rozmawiałyśmy. Raz wzięła mnie na spacer, prowadziła wózek, na którym siedziałam, bo miałam uszkodzony kręgosłup. Gdy wracałyśmy, stanęła w holu, ktoś do niej zadzwonił. Zobaczyłam swoje odbicie w ogromnym, pięknym lustrze. Siedziała przede mną niepełnosprawna staruszka, z opuchniętą twarzą, kilkakrotnie złamanym nosem, szwami na głowie i policzku. Płakałam często, ale wtedy chyba pierwszy raz tak mocno. Bo nie poznałam własnego odbicia, rozumiesz? Ta policjantka, tylko ściskała moją dłoń i płakała razem ze mną. To wtedy zdecydowałam, że muszę coś z tym zrobić, bo tylko tak mogę sobie pomóc. Dostałam prawnika z fundacji, która pomaga takim kobietom jak ja i zaczął się proces.

Dawid się nie wypierał, siedział ze spuszczoną głową, zakuty w kajdanki. Odpowiadał za wielokrotne pobicie z narażeniem zdrowia i  życia. Moja synowa, broniła się tym, że sama się bała, dostała wyrok w zawieszeniu, za współudział. Nie widziałam jej później, nie wiem i nie chcę wiedzieć, gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Z synem nie mam kontaktu, napisał do mnie list ale, przeczytałam tylko pierwsze zdanie, że przeprasza. I odetchnęłam z ulgą, że tym razem i już nigdy więcej nie przyniesie mi kwiatów.

Sprzedałam mieszkanie i się wyprowadziłam. Nikomu nie powiedziałam, gdzie mieszkam, bo chcę mieć spokój. Przychodzi do mnie pielęgniarka i opiekunka, mam z kim porozmawiać i do kogo nareszcie uśmiechnąć.  Ale nadal się boję, choć to wszystko już za mną.

To historia o matce i synu. O kacie i jego ofierze. O dramacie rozgrywanym w czterech ścianach, na przełomie długich lat. O matczynej miłości, która czasem każe być cicho i nikomu nic nie mówić, choć wie, że nie prowadzi to do niczego dobrego. To historia o kimś jeszcze. O drugim, cichym oprawcy, jakim była synowa pani Marii. Bo kiedy nie reagujesz na przemoc, pozwalasz na nią albo zbywasz wymownym milczeniem, stajesz się taki sam. Stajesz się takim samym potworem jak ten, który podnosi rękę na niewinnego człowieka.