Go to content

Poszłam do sklepu, wydałam 150 złotych i ja się pytam: na co, do cholery?!?

Fot. iStock/sergeyryzhov

Znacie to, prawda? Siedzisz sobie rano, zastanawiasz się, co na obiad, co dzieci by zjadły, czego w lodówce brakuje, bo tam już niemal same światło. Lodówka wyczyszczona do granic możliwości, więc czas ruszyć tyłek po jakieś zakupy, choć gdzieś w głowie tli się mgliste wspomnienie zakupów sprzed… dwóch dni.

Nie, to przecież niemożliwe, że dwa dni temu byłam na zakupach. Przecież wędlinę, ser kupiłam. Kilka pomidorów i ogórków, sałaty kawałek. No tak sałata jeszcze w lodówce leży, ale po jogurtach, serkach ani widu ani słychu.

Dobra, nie ma co załamywać rąk, trzeba na zakupy jechać. No więc biorę moją ulubioną siatkę w paski, dość sporą, dużo pomieści. Zwijam z półki portfel i pełna werwy, z listą w głowie, jadę.

Przez chwilę się zastanawiam, czy brać duży koszyk, czy mały, ale przecież nie planuję jakiś wielkich zakupów, więc ten mniejszy zdecydowanie wystarczy. Swoją drogą zauważyliście, że już prawie nie ma koszyków „do ręki”? Teraz tylko te na kółkach, do ciągnięcia. A jak wiadomo – jeśli nie wiesz, ile dźwigasz, to też nie wiesz, ile kupiłaś. Proste. Idealny chwyt marketingowy i zachęcający nieświadomych konsumentów do zakupów. W końcu ile razy rezygnowałam z kolejnego kartonu soku, słoika musztardy o nowym smaku tylko dlatego, że było już mi ciężko z koszykiem w ręce. A teraz? Sobie ciągnę i ciężaru nie czuję, więc dokładać mogę, do momentu aż się wysypywać produkty nie zaczną.

No więc wpadam do sklepu. Hmm, na obiad może gulasz, chłopaki dawno nie jedli. A kochają kaszę. Dobra, to kasza. O jaka fajna, nowa z soczewicą… A jak im nie posmakuje, to wezmę jeszcze gryczaną, a jaglana się już kończy, to właściwie też. Przecież kasza niedroga. Nie lubię za długo być w sklepie, więc szybko przemykam między półkami. Kawa, bo się kończy (uf na szczęście w promocji), kawałek sera, jogurty – jest promocja za 0,89 zł. Cena masła nadal przyprawia mnie o zawrót głowy, jak to możliwe, że jeszcze przed urlopem płaciłam za masło 7 złotych, a teraz to samo kosztuje 15?? Dobra, przełknę bardziej cenę, niż coś masłopodobnego do smarowania. Jakiś owoc, sezon na winogrona uważam za rozpoczęty patrząc na ceny! Woda w domu jest, mleko też. To jeszcze wędlina, mięso na obiad, może coś od razu na jutro. Do zupy? Zerkam na wszystkie dodatki marketowe – nowe garnki, klapki, książki, może ten dywanik do łazienki? Niee, po co mi to, przecież kupuję rozsądnie, niczego poza tym, co jest niezbędne.

I już stoję w kolejce do kasy, wykładając na taśmę wszystko, co zdążyłam zebrać. Uśmiecham się do pani w kasie wymieniając uprzejmości i zdanie na temat pogody. Uśmiech znika jednak z mojej twarzy, gdy słyszę: „150 złotych poproszę”. Że co? Jakie 150 złotych? Jakim cudem? Nie będę robić afery, myślę, ale pakuję do torby z zakupami też paragon. Sprawdzę w aucie, jak coś to wrócę. Szybki rzut oka na słupek w końcu niewielu produktów i kurde, no wszystko się niby zgadza. Dobra, nie ma co się łamać, w domu zobaczę.

Tyle tylko, że w domu wypakowuję zakupy, rozkładam i nijak tych 150 złotych nie widzę! Masło, dwa opakowania kaszy, winogrona, mięso, kilka jogurtów (w końcu w promocji), kawa (też w promocji). Nożesz pomyłki na paragonie dostrzec nie mogę, ale zakupów na miarę 150 złotych szczerze też nie widzę!

I przecież to nie były jakieś wielkie zakupy. Nie mówię o wodzie, mleku, płatkach (kuźwa też się kończą), oleju. W końcu to tylko jedzenie. Co z papierem toaletowym, który u nas chyba jest zjadany i co najmniej dychę tygodniowo wydać na niego muszę. Płyn do mycia naczyń? Przestałam się łudzić, że te tańsze są lepsze, tu wolę te dwa zeta więcej zapłacić, ale wiem, że kilka dni dłużej jednak wytrzyma.

Żebym jeszcze wino kupiła, wódkę. Choć patrząc na te zakupy i wyrwę na koncie, żałuję, że tego nie zrobiłam.

Wpada moja mama. „A co ty taka wkurzona” – pyta. No jak mam nie być wku*wiona, jak właśnie wydałam 150 złotych i nie mam pojęcia na co! I to nie wynika z mojej ignorancji. Że niby nie wiem, co ile kosztuje. Po prostu niezmiennie zadziwia mnie wyjście do sklepu, zostawienie stówki, gdy drugą muszę wydać maksymalnie za dwa dni!

Po raz kolejny obiecuję sobie przemyślane wydatki, robienie list, planowanie obiadów na cały tydzień. Ale co, jak mi akurat zabraknie mąki czy cukru, bo myślałam, że jednak jest więcej niż jedna szklanka? A co, gdy moje dzieciaki wpadną na pomysł robienia naleśników na kolację?

Matko, załamać się idzie z tymi cholernymi zakupami. Podziwiam wszystkich, którzy potrafią zapanować nad takimi wydatkami. Znam takich, co robią jedne duże zakupy w tygodniu. Ja właściwie też robię, ale bywa, że czegoś brakuje, że ktoś ma akurat większy apetyt. Znam takich, co kupują mało, ale często. Może to też pomysł, ale ja czasu nie ma na łażenie po sklepach.

Chociaż się nauczyłam, żeby głodnej do sklepu nie wchodzić, żeby nie dawać się nabrać na promocje, zwłaszcza trzy za cenę dwóch, bo na ch*j mi trzy keczupy? Na raz ich nie zjemy. I żeby wiedzieć, czego chcę, ale i tak okazuje się, że w sklepie chcę jednak więcej niż nim do niego weszłam.

Staram się kupować rozsądnie. Ale jak ze 150 złotych zrobić zakupy, które starczą na dłużej niż na półtora dnia? Zwłaszcza, gdy staram się dbać o to, żebyśmy nie jedli śmieci… Eh… najlepiej na wieś się wynieść, ogródek mieć, krowę, świnkę i… maszynkę do robienia pieniędzy. To się wygadałam, tfu – wypisałam, wierząc, że nie jestem w tym moim przemyśleniu osamotniona…