Go to content

O przemijaniu inaczej. To, jak szybko mija czas najlepiej widzę, gdy patrzę na moje dzieci

Fot. iStock

To, jak szybko mija czas najlepiej widzę, gdy patrzę na moje dzieci. Zauważyliście jak bardzo lubimy sobie powtarzać, że się nie starzejemy? Ale dzieci –  to co innego. Chwalimy się tym, z jaką sprawnością osiągają kolejne umiejętności, rosną, dojrzewają. Jednego dnia obserwujemy jak spokojnie leżą w swoich pierwszych łóżeczkach, na palcach podchodzimy by sprawdzić, czy aby wszystko w porządku. Potem nagle nadchodzi moment, w którym zdajemy sobie sprawę z tego, że coraz trudniej nam za nimi nadążyć. A kiedy maluchy wchodzą w świat przedszkolno – szkolnych obowiązków, to on zaczyna wyznaczać nam codzienny rytm. Wtedy właśnie okazuje się, że czas nie płynie już tak łaskawie i dostojnie jak wcześniej, tylko pędzi na łeb na szyje, nieubłaganie. A my tylko próbujemy ze wszystkim zdążyć.

Początek roku szkolnego. Kompletuję brakujące podręczniki, ołówki, kapcie na gumie, worki i okładki na zeszyty. Nie, te nie dobre, pani woli inne. Szukam więc innych. Dobre dwa, trzy tygodnie zajmuje nam „przestawienie się” na poranne wstawanie i w miarę sprawne zjedzenie śniadania. Szybko, szybciutko, bo zaraz dzwonek! Gdzie strój na WF? Został w domu… Niedobrze tak, pierwszy minus w pierwszym tygodniu po wakacjach? Biegnę do domu po granatowe legginsy i białą bluzeczkę. Odruchowo sprawdzam metkę. Czy to możliwe? 126 cm? Już?!
Odrabianie lekcji zajmuje nam o wiele więcej czasu niż w zeszłym roku. Zaczynam też zauważać, że liczenie i zadania z treścią to dziedzina, do której trzeba będzie częściej „przysiąść”. Mama koleżanki mojej córki alarmuje: „Może poszukać korepetycji? Przecież za rok już trzecia klasa!”. Za rok  – to dużo, czy mało?…

Mija wrzesień, kończą się ciepłe dni, nadchodzi październik i Święto edukacji. W pośpiechu ćwiczymy wierszyki. Prasuję białą koszulkę, składam się na klasowe kwiatki i zestaw perfum dla pani wychowawczyni. W drugiej połowie miesiąca cała szkoła żyje jednym tematem: kostiumy na Halloween. Co więc w tym roku? Decyzja może być tylko jedna: czarownica. Ewentualnie Hermiona Granger. Pani zapisuje w dzienniczku, że stroje jutro na 8 rano. Patrzę na zegarek: 17:00. Więc znów decyzja: rzucić wszystko i lecieć do sklepu po gotowy strój, czy zarwać noc i stworzyć coś samemu? Wybieram szycie w nocy, inaczej nie zdążymy odrobić lekcji i doczytać lektury. Rano moja szczęśliwa córka szczerbatym uśmiechem daje mi do zrozumienia, że było warto: naprawdę wspaniała z niej wiedźma!

Bal jest udany, łapiemy infekcję, która zatrzyma nas w domu na kilka listopadowych dni. Ale moje dziecko pociąga nosem przy śniadaniu nie tylko z powodu kataru.  – Mamo, ja nie chce żebyś umarła. No tak, w telewizji mówili dziś o tych, którzy odeszli w ciągu minionego roku. Więc teraz na poważnie. Z siedmiolatką rozmowa o życiu, śmierci i przemijaniu jest zaskakująca i całkiem nieoczywista. Zupełnie inna niż ta, którą pamiętam z zeszłego roku. Obie zalewamy się łzami i przysięgamy sobie miłość do grobowej deski. – To twoja prababcia, to pradziadek – mówię, pokazując zdjęcia z rodzinnego albumu. Śmiejemy się z dawnych strojów, jakoś nam ta listopadowa powaga nie idzie. Więc wychodzimy na spacer zakopać się w jesiennych liściach.
Jak to dobrze, że za chwilę w szkole apel z okazji Święta Niepodległości. Matko Boska! Zapomniałam wydrukować Piłsudzkiego! Pani mnie zabije. Znów biegnę.

Na poprawę jesiennego nastroju piszemy list do Mikołaja. Dzięki Bogu, mimo, że wspólnie mamy już 40 lat, ciągle jeszcze wierzymy w to że to on zostawia w nocy prezenty pod choinką. W galerii handlowej niedaleko szkoły choinka nawet już jest. I kolorowe bombki. Może to i dobrze, że już? Mamy teraz prawie dwa miesiące na to, by żyć świąteczną atmosferą, a nie poddawać się deszczowym nastrojom. Niestety i te dwa miesiące mijają szybciej niż wynikało to z mojego kalendarza.

Jeszcze tylko klasowa wigilia i już za chwilę kilka dni wolnego. Kto przyniesie ciasto? Kto owoce?… Jakimś cudem tradycyjny, świąteczny klasowy posiłek ostatecznie składa się z chipsów paprykowych, krakersów i Coca-Coli. Dzieci żegnają się ze sobą i życzą pani „Wesołych Świąt”. Zobaczą się „dopiero” po Nowym Roku. Na święta lekcji nie zadajemy. No to teraz mamy wreszcie trochę czasu dla siebie. Czy na pewno?

Jak co roku obiecuję sobie, że to Boże Narodzenie będzie inne. Że odetchnę, odpocznę. Że wsłuchamy się w siebie, polenimy, powspominamy, na spokojnie powiesimy ozdoby na choince. Że to będzie nasz czas.  Kończy się jak zawsze. Biegamy między jedną rodziną a drugą, zmęczeni i zdenerwowani.

W styczniu wracamy do szkoły. To okres zebrań i podsumowań semestralnych. – Teraz to już z górki! –  oświadcza pani wychowawczyni. I ma rację. Czas styczniowy nie biegnie, on galopuje. Czy stroje karnawałowe gotowe? A te na bal walentynkowy? Naprawdę? To siedmiolatki obchodzą Dzień Zakochanych? W tym roku Wielkanoc w marcu. Trzeba się przygotować na konkurs stroików świątecznych. Czy zeszłoroczne zajączki z filcu będą jeszcze dobre?

W maju rodzice planują Zieloną Szkołę, a mnie robi się słabo. Choć to tylko jeden dzień, jestem przerażona. Naprawdę mam już taką dorosłą córkę? Tak również czuję się, kiedy patrzę na nią, skupioną i uroczystą w dniu rozdaniu świadectw. Dziesięć miesięcy naszego życia właśnie minęło. Bezpowrotnie. Nic się nie da powtórzyć, poprawić.

Do czego zmierzam? Do banalnej, ale ważnej puenty. Czas wcale nam nie ucieka, to my sami narzucamy sobie ten czasowy kierat, bo wydaje nam się, że tak trzeba. Dzieci wcale nie rosną szybciej niż my się starzejemy, one właśnie na nas czekają…

Wczoraj niebo przeciął błysk meteorytu. Jak to dobrze, że ktoś zerejstrował ten widok, inaczej ominęłoby mnie coś wspaniałego.