Go to content

Nie potrzebuję nakazów ani zakazów. Wstydzę się jednego – że okłamałam mojego męża nie mówiąc mu o aborcji

Fot. iStock / lofilolo

To nie jest łatwy temat. To jest właściwie temat, o którym nie mówi się głośno, który kryje się w zaciszach domów. A właściwie bywa tajemnicą tylko jednej osoby – kobiety. Nam najłatwiej osądzać, krytykować, poddawać pod ocenę. Ale dając wolny wybór, dajemy sobie prawo i do takiego wyboru. Usłyszałam historię i długo nie wiedziałam, co z nią zrobić. Może po prostu przeczytajcie:

„Dlaczego opowiadam swoją historię? Żeby pokazać, że nikt i nic nie jest w stanie mi niczego narzucić. Że żadne zakazy ani nakazy, nie mogą zmienić mojej decyzji. W końcu, że ubezwłasnowolnienie kobiety jest równoznaczne z jej poniżeniem i upokorzeniem.

Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Wiedziałam to od zawsze. Nie było we mnie żadnych emocji związanych z potrzebą zostania matką, z chęcią przytulenia niemowlaka. Kiedy ktoś mówił, jakie to cudowne doświadczenie, jakie wyjątkowe i czyniące kobietę szczęśliwszą i spełnioną, patrzyłam ze zdziwieniem. Bo przecież nie każda kobieta musi chcieć zostać matką, mieć własne dzieci, zwłaszcza gdy nawet te najbliższe, jak choćby dzieci twojej siostry, nie wzbudzają w tobie kompletnie żadnych macierzyńskich odruchów. Słowo macierzyństwo jest dla mnie przezroczyste.

On mówił na początku, że rozumie, że jemu na dzieciach właściwie też nie zależy, bo przecież kocha mnie i nic więcej się nie liczy. Ale później, już po ślubie, usłyszałam: „Ale zobaczysz, jak zajdziesz w ciążę, to pokochasz, jak się urodzi, to wszystko się zmieni, to wszystko poczujesz”. Chciałam pytać: jakie wszystko?

Późno wyszłam za mąż, bo dobrze po 30-tce. Jestem kobietą niezależną, lubiącą swoją pracę, aktywny tryb życia. Chodzę na siłownię, basen, dbam o siebie. Lubię wyjeżdżać na weekend, żeby polenić się w jakimś fajnym SPA. Wolność jest jedną z najwyższych dla mnie wartości. I miałabym z tego zrezygnować tylko po to, żeby się przekonać, czy drzemią we mnie macierzyńskie uczucia, które próbuje się mi w mówić?

Pomyślałam: „Dobra, spróbuję, co mi właściwie szkodzi”. Zresztą nie liczyłam, że zajdę w ciążę, kto w tym w tym wieku zachodzi łatwo – wszyscy specjaliści alarmują, że im później staramy się o dziecko, tym mniejsze szanse na jego poczęcie.

Ale ja zaszłam w ciążę szybko. Bardzo szybko. I od razu usłyszałam: „ciąża zagrożona, proszę leżeć, uważać na siebie i dziecko”. To było jak atak na moje jestestwo, na moją wolność, na moje prawo do decydowania o sobie. Byłam jak w klatce. Nic mi nie było wolno, mąż wpadał w szał widząc, że wstaję, żeby ugotować obiad. A ja tak nie chciałam, wszystko się we mnie buntowało, wszystko krzyczało, nie chciałam tej ciąży, tego dziecka. Byłam przykuta do łóżka bez możliwości wyboru…

Poroniłam i… poczułam ulgę. Nie było we mnie żalu, poczucia straty, potrzeby przeżycia żałoby. Cieszyłam się, że wszystko wraca do tak przeze mnie akceptowanej normy, normy, w której jest mi dobrze. Nie miałam wyrzutów sumienia, bo w końcu spróbowałam, miałam to za sobą, upewniłam się tylko w tym, że bycie mamą nie jest dla mnie. Że nie chcę nią być. Odetchnęłam, bo na pytanie, dlaczego nie mamy jeszcze dzieci mogłam spokojnie i szczerze odpowiedzieć: „Poroniłam” i nie tłumaczyć się, dlaczego nie chcę zostać matką.

Dwie kreski na teście kilka miesięcy później. Nie wiem, jak w swojej naiwności mogłam do tego dopuścić. Wszystkie objawy ciąży dopadły mnie natychmiast, nie było mowy, żeby udawać, że nic mi nie jest, żeby dać sobie chwilę czasu… Mój mąż znowu oszalał. Chciał mnie umawiać do specjalistów, kazał leżeć już przed pierwszą wizytą u lekarza. A ja… A ja byłam załamana. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: „Jak to przerwać”… Zaczęłam szukać możliwości jak przerwać ciążę, w internecie jest ich wiele. Kupiłam tabletki na panieńskie nazwisko zastrzegając odbiór osobisty na poczcie. Przecież nie mogłam ich zamówić do domu… To był zwykła pigułka na ból głowy, żadna tabletka poronna. Ktoś postanowił się dorobić się na tragedii kobiet, wiem, że takich jak ja są tysiące.

Najgorszy był uciekający czas, bo przecież wiesz, że musisz to zrobić jak najszybciej, nim płód zacznie się rozwijać, kiedy aborcja nie będzie już możliwa.

Kolejne tabletki. Ostrzegano mnie, że mogą nie przejść przez odprawę celną. Wysyłane z Holandii, przez kraje azjatyckie do Polski. Zestaw farmakologiczny, który pozwoli mi wrócić do mojego życia, który nie pozwoli, żebym nosiła w sobie dziecko, którego wiem, że nie chcę urodzić. „Przesyłka cofnięta przez celników” – taką dostałam informację. Zastanawiam się, ile takich przesyłek sprawdzają, co którą otwierają? Dlaczego akurat moja? Doszedł strach, że ktoś odkryje, że chcę przerwać ciążę, że przyjdzie i sprawdzi, czy to ja kupowałam lek zakazany w Polsce, choć dostępny w innych krajach Europy. Krajach, w których kobieta ma prawo świadomie sama podjąć decyzję!

Musiałam działać, musiałam coś zrobić. Najgorsze były tajemnice, to, że otwarcie nie mogłam nikomu wykrzyczeć: „Nie chcę tej ciąży! Nie chcę być matką!”. Każdy tylko powtarzał, że to szczęście, że cud, że na pewno wszystko się ułoży. A ja wiedziałam, że nic się nie ułoży. Jest w tobie taka niepodważalna przez nikogo pewność tej decyzji, której towarzyszy strach przed potępieniem, oceną ciebie tylko i wyłącznie przez pryzmat przerwanej ciąży i tego, że nie chcesz mieć dziecka. Bo nie chcesz go mieć. Ty to wiesz, inni nie chcą tego zrozumieć. A uwierzcie, że nie jestem wyjątkiem. Są kobiety, które przerywają ciążę, i są takie, które jej nie przerywają, bo się boją, boją się spojrzeń, ocen, pogardy, i żyją z poczuciem wstydu i wrzutami sumienia, bo nie potrafią kochać własnego dziecka…

Na Słowacji jest klinika, w której dokonuje się legalnej aborcji. Było mnie stać na wydanie 100 euro na tabletki, które nie doszły, było też mnie stać na zapłacenie 400 euro za zabieg. Zabieg w komfortowych warunkach, bez poniżenia, z pełnym poczuciem własnej godności…

Kupiłam u rzeźnika pół litra krwi. Zalałam się nią mówiąc, że poroniłam. Świńską krwią…

Od lekarza, który powiedział, że jest wszystko dobrze i płód rozwija się prawidłowo, wyszłam zapłakana mówiąc, że straciłam także i tę ciążę… To było upokarzające. To kłamstwo, ta seria kłamstw, kiedy podejmując decyzję jesteś z nią sama, bez jakiegokolwiek zrozumienia ze strony innych…

Żyłam pod taką presją, że nie wiem, czy myślałam jeszcze racjonalnie. Z osobą pośredniczącą między mną a kliniką w Słowacji byłam umówiona tak, że w pewne miejsce przyjdzie po mnie samochód i odwiezie mnie do szpitala. Jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, to czy znowu ktoś nie chce mnie oszukać, czy przypadkiem mnie nie porwie i co jak przetrzyma dłużej niż dwa tygodnie? Po tym czasie nie będę miała szans na aborcję! To było jedyne, o czym myślałam.

Ale umówionego dnia o konkretnej godzinie podjechało eleganckie auto. Do kliniki jechałyśmy w trzy. Każda ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie rozmawiałyśmy ze sobą, czułam, że ciąży na nich, tak samo jak na mnie, ta wizja społecznego potępienia, niezgody na nasz wybór, którego każda z nas była pewna. Szpital, ulotki po polsku, wszystko wyjaśnione – przebieg zabiegu, jego skutki, to jak będę się czuła. Przywieźli nas tam rano, po południu byłyśmy z powrotem w Polsce. Kilka godzin, a jak inne wracałyśmy. Jakby spadł nam ogromny kamień z serca. Śmiałyśmy się rozmawiałyśmy rozluźnione, opowiadałyśmy, co robimy, jakie mamy plany, marzenia. Żadna nie powiedziała tego głośno, ale czuło się w powietrzu wolność, wolność do decydowania o własnym życiu. O prawie wyboru.

Wyparłam to z siebie. Tak bardzo boję się, że kiedyś nieopatrznie coś powiem, że w głowie nieustannie powtarzam sobie wersję o drugim poronieniu, to dlatego wielu szczegółów mojej aborcji nie pamiętam. Jak bardzo trzeba być społecznie zaszczutym, żeby posunąć się do tego, co ja zrobiłam. Nie, nie chodzi mi o aborcję. Jedyne z czym ciężko mi żyć, to z faktem, że musiałam okłamać swojego męża, najbliższe mi osoby, które nigdy w życiu nie zaakceptowałyby mojej decyzji. Bo o aborcji się nie rozmawia, bo kobietom nie daje się prawa wyboru, bo wmawia im się instynkt macierzyński, który jest reliktem przeszłości, a jedyną słuszną i właściwą misją kobiety jest rodzić dzieci.

Dlaczego tak trudno zrozumieć, że są kobiety które NIE CHCĄ mieć dzieci i które, jeśli zdarzy się, że zajdą w ciążę, powinny mieć prawo jej przerwania? Dlaczego ktoś inny ma za nas decydować, wtrącać się w nasze życie, rozprawiać o naszych sumieniach?

Mówi się, że kobiety walczą o możliwość aborcji, a ja wiem, że walczymy o to, by kobietę traktować z godnością i szanować jej decyzje. O to, by w końcu wszyscy usłyszeli, że kobieta naprawdę jest w stanie zadecydować o tym, co jest dla niej najlepsze bez podszeptów innych, bez oceniania i piętnowania jej wyborów.

Opowiadam moją historię tylko raz. I tylko tobie. Bo chcę, by inne kobiety zobaczyły, że mogą o sobie stanowić. Bo chcę, żeby ci, którzy chcą nas palić na stosie, zrozumieli, że nie potrzebujemy ich prawa do tego, aby podejmować świadomie własne wybory i je realizować.

Głęboko schowany trzymam zestaw do farmakologicznego poronienia. Już po wizycie w klinice zamówiłam jeszcze raz, na wszelki wypadek. Tym razem doszedł. Ma ważność trzy lata, po tej dacie zamówię kolejny. Bo taka jest moja decyzja. Chciałabym, by inni ją uszanowali, już nie wymagam, żeby rozumieli”.