Go to content

Nie dała nikomu szans na przeżycie dramatu. A może po prostu wiedziała, że nie ma w swoim życiu na tyle bliskich sobie osób

Fot. iStock / fotorince

Trzy tygodnie temu zmarła Ela. Gdzieś zdaje się pod San Diego, w całkowitej samotności wbrew oczekiwaniom kogokolwiek. Spotkałam ją raz, ale gaduła z niej była i aktorka-poetka, więc raz trwało wieczność wtedy. Nie miała tu w zasadzie żadnej rodziny, ta Ela. Koleżanki, przyjaciółki, męża byłego, co to na gitarze fajnie gra i tych wszystkich, którzy tak jak ja, spotkali ją przecież tylko raz. W Polsce rodziny też nie za wiele, choć według Konsulatu, w zasadzie wcale. Jedynaczką była, rodzice pomarli… no sama była na tej emigracji i trzy tygodnie temu zmarła pozostawiając wiele tomików poezji i kilka e-maili bez odpowiedzi.

Nie wiem doprawdy jakie życie miała, bo tak ja mówię, spotkałam ją raz tylko choć nadmieniła, że boryka się z realiami, z tym wszystkim co takie jest nieartystyczne. .. z brakiem pieniędzy, z brakiem pracy, w zasadzie nawet z brakiem dachu nad głową czasami. Jakoś jednak szła przez ten los. Aż trzy tygodnie temu wzięła i umarła. Podobno zaszła nocą we śnie do męża swego byłego i pożegnała się należycie. Obudził się zlany potem i tak świat się dowiedział, że zmarła Ela, odeszła w stronę światła.

Władze pewnie by się nią zajęły. Autopsję już wdrożyły, ciało zabezpieczyły. Gdyby nikt się po nią nie zgłosił, skremowaliby pewnie i prochy gdzieś tam rzucili. Może nawet mają jakieś takie publiczne groby, dla tych wszystkich, którzy tak jak Ela, odeszli w samotności. Kasy to Ela nie zostawiła rzecz jasna, a pogrzeb wiadomo… kosztuje z jakieś $5000. Nikt takich pieniędzy raczej nie wyłoży, więc cóż pozostaje? Wspólna mogiła, jakiś numer w księdze umarłych dla identyfikacji, może imię i nazwisko, data śmierci, data urodzenia?  Ot było życie, nie ma życia. Przepadło w zbiorowej mogile bez śladu, bez pamięci, zapomniane w chwili, w której prochy jednego bytu obróciły się w prochy wielu bytów, a człowiek przestał istnieć na zawsze.

Dziwny to koncept dla nas, którzy przywiązani jesteśmy do idei należytego pochówku, z żałobnym orszakiem, mszą za duszę i pięknym nagrobkiem z wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem, no i z datą początku i datą końca postawioną jak kropka nad „i”. Palimy znicze, rzucamy kwiaty, modlimy się i płaczemy, a potem pijemy, trochę może za dużo, na stypie wspominając zmarłego. Śmierć jest dla nas żywych swoistym rytuałem, w ramach którego zmarły dostaje tutaj, w świecie Jednego Żywota, swoje ostatnie mini M1, ten ostatni kawałek ziemi i tabliczkę identyfikacyjną. Czegokolwiek w życiu nie zrobił, czego nie osiągnął, to tutaj, pod cmentarnym kamieniem odciśnie swój znak, ukryje całą o sobie pamięć. Zanim przejdzie do wieczności. Zanim my, ludzie ze świata żywych, pozwolimy mu tam odejść. Bo dla nas żywych, człowiek bez grobu jest człowiekiem, który przepadł, wpadł w ciemną otchłań, jest więc bytem bez szans na to by świat zachował o nim pamięć. Człowiek bez grobu jest jak dmuchawce, latawce, wiatr… nieuchwytny, nieistniejący nigdy, jakby w ogóle się nie zdarzył. A przecież był, przecież coś tworzył, więc jakże to tak rozsypać go w nicość całkiem niezidentyfikowaną?

Śmierć, w tej naszej zachodniej kulturze, w ogóle jest jakaś taka kalibrowo ciężka. Przyodziewamy ją w rytuał bo tak jest łatwiej dla nas przyswajalna. W rezultacie ksiądz, płaczki, garść ziemi rzucana na trumnę i całe rzeki łez nie dla zmarłego lecz dla nas żywych są śmiertelnym niezbędnikiem. Nikt nas nigdy nie nauczył jak radzić sobie z umieraniem. Zwłaszcza ludzi nam najbliższych, tych których za bardzo kochamy by tak po prostu zgodzić się na ich odejście. Trzymamy się więc ich kurczowo, sprawdzamy czy oddychają, chlipiemy po kątach i błagamy o jeszcze jedną noc, jeszcze parę dni. Tu na tym padole. Razem.

I ja myślałam zawsze, że taka właśnie powinna być śmierć. Pełna bólu, łez, cierpienia.  Tyle że co ja tam wiem! Śmierci nie znam chyba wcale, choć miałam kiedyś z nią swój mały moment. Wydała mi się jednak tak nieatrakcyjna, że póki co życia się trzymam i basta. Za to pamiętam moją babcię Marię, która szykowała się do swojej ostatniej drogi. Pamiętam ją jak siedziała na balkonie u moich rodziców i gładziła swoje białe włosy po których całował ją z czułością wiatr. I jakoś tak wiedziała, że to jest ten moment, jej intymne pożegnanie z tym życiem, więc szeptała słodkie te słowa: goodbye my love, żegnaj moje życie kochane, przekonana, że jest sama i że żywi nie widzą tej jakże spokojnej, pogodnej chwili, w której człowiek pochyla czoła przed śmiercią i mówi: jestem gotów by z tobą iść.  

Babcia zmarła parę dni później a ja przez długi czas nie  rozumiałam tego, czego przypadkowym świadkiem byłam. Uwikłana w rytuał śmierci, postępowałam według reguł i najprawdziwiej na świecie czułam ból i jeszcze ból mojej mamy, jej sióstr i całej rodziny. Aż pewnego dnia ktoś mi powiedział, że ludzie często doświadczają długotrwałego cierpienia i bólu, ale nie potrafią odejść i umrzeć, ponieważ martwią się! o tych, którzy pozostają. To czego ludzie umierający potrzebują usłyszeć od najbliższych to słowa pociechy, by móc odejść świadomie i w pokoju. Potrzebują otrzymać pozwolenie na swoją śmierć i zapewnienie, że ci którzy zostaną, poradzą sobie.

Tak mi powiedział ten ktoś i poczułam się wtedy tak, jakbym rąbka tajemnicy dotknęła. I przyszło mi do głowy, że my żywi pojmujemy śmierć na opak niejako. A więc poniekąd tak, jakby działa się ona dla nas. Tymczasem to człowiek który odchodzi, próbuje po ludzku z życiem się pożegnać. Jakże na próżno jednak, skoro nikt nie raczy dać mu takiej szansy. Opętani śmiercią i towarzyszącym jej rytuałem, my ludzie Zachodu, nie stwarzamy umierającym warunków  na spokojne odejście do krainy światła, kiedy tak emanujemy cierpieniem i brakiem  zgody na ich śmierć. Na śmierć nie naszą. I trzymamy ludzi na ziemskim tym padole, bo to my nie wiemy jak powiedzieć goodbye. I tak, kiedy wreszcie umierający odchodzą, czynią to przekonani, że zawiedli nas żywych… No czyż nie tak wygląda śmierć?

Ela umarła tymczasem nie bacząc wcale na żywych. Nie dała nikomu szans na przeżycie dramatu. A może po prostu wiedziała, że nie ma w swoim życiu na tyle bliskich sobie osób, by cały rytuał śmierci wdrażać. Odeszła po cichu, odeszła bez łez. Na jakby nie było, obcej poniekąd ziemi. Jak emigrantka zagubiona pośród wersów swego ostatniego wiersza.

Jej prochy jednak podjął ktoś. Ktoś inny rozpoczął zbiórkę pieniędzy na pogrzeb i grób. Dolar do dolara, złożyli się Polacy przykładnie. Ci którzy ją znali i ci którzy tak jak ja, widzieli Elę tylko raz. Podzielili jej prochy na urny dwie. Jedną, która pójdzie w pogrzebowej procesji i spocznie jak tradycja odwieczna nasza nakazuje. Drugą połowę Eli porwie Pacyficzny wiatr, zanim fale oceanu ostatecznie ukołyszą ją do wiecznego snu. Tak oto Ela zamknie życia cykl. I będzie miała swój cmentarny kamień i tabliczkę z imieniem oraz datą początku i datą końca. Odciśnie swoją pieczęć dla tych, którzy przyjdą po. Uratowana od zbiorowej mogiły nie rozproszy się w nicość. Już żywi zadbali o to.