Go to content

Nadmorski koszmar turystyczny? Rodzina z dwójką dzieci, z dmuchanym krokodylem, parawanem i podręczną lodówką

Fot. iStock/katatonia82

„Looooody, loooooody dla ochłody”

„Gotowaanaaaa kukuryyyydzaaa”

„Orzeeeeeeeeszkiiiiiiiii w karmeluuuuuuuuu”

I się zaczęło. Sznur aut podążających na wakacje nad nasze polskie morze, a wszyscy jadą tak, jakby ktoś ich gonił. W bagażnikach widać leżaki, dmuchane rękawki, koła, materace, kapelusze słomkowe. Każdy wypakowany po brzegi, bo jeszcze warto gdzieś kalosze upchnąć, wiadomo – pogoda zmienną jest.

Mieszkałam w nadmorskiej miejscowości kilka lat, która turystyką stała. Kiedy się wyprowadzałam z początkiem kolejnych wakacji znajoma powiedziała: „Zwariowałaś? Lato, a ty uciekasz znad morza”. A ja byłam najszczęśliwsza na świecie wiedząc, że już nie otrze się o mnie żaden cuchnący piwem i spocony turysta, że nie oberwę parawanem w bok i że nikt mi nad głową na dzieci wrzeszczeć nie będzie.

Wiecie jak wygląda nadmorski koszmar?

Rodzinka z dwójką dzieci. Ranek, pogoda trudna do przewidzenia, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo skoro zapłacili dwa i pół tysiąca za tydzień mieszkania w apartamencie na czwartym piętrze z widokiem na morze, to na plażę wyjść muszą. Czwarte piętro nie jest tu bez znaczenia – skutecznie uniemożliwia wyjście na 20-metrowy reklamowany w ofercie taras, bo zawsze wieje tak, że łeb urywa, ale zdjęcie zdążą sobie zrobić, co by inni widzieli i co niektórzy jednak zazdrościli.

No więc co ranek wypakowują ze swojego apartamentu dwa leżaki, jeden wielki parawan, parasol, dwa koce, cztery ręczniki kąpielowe, dwa słomkowe kapelusze, dwie czapeczki z daszkiem i stroje kąpielowe na zmianę. Jeszcze nadmuchane krokodyle, których nie wiedzieć czemu nie można na plaży nadmuchać i namiot, który rozkłada się w dwie sekundy, ale składa w dwie godziny. Przez chwilę trwa kłótnia, kto będzie niósł piłkę i paletki do plażowych zabaw, ale ostatecznie dzieci z nosem na kwintę, ciągną za sobą te zabawki, wśród których nie może zabraknąć łopatek do piasku – dwóch i wiaderek.

On obowiązkowo w skarpetkach do klapek, jakby memy internetowe o modzie nadmorskiej go omijały, chyba że nie rozumie ironii. Ale wiadomo wygoda ważniejsza od wizerunku. I on w tych klapkach, krótkich spodenkach, koszulce na ramiączkach, która skutecznie opięta na brzuchu podkreśla jego kształty. Na głowie kapelusz, pod jedną pachą parawan, namiot, pod drugą dwa leżaki, w ręce podręczna lodówka, krokodyl dmuchany. Ona – najczęściej już w stroju ukrytym pod zwiewną chustką, jakby za chwilę miało prażyć na miarę słonecznych Złotych Piasków Bułgarii. Z wielką kolorową torbę wypełnioną jedzeniem w ręce, z kocem i ręcznikami pod pachą. I ta dwójka dzieci – do wyboru: albo ciągnąca się smętnie za rodzicami, albo szczebiocząca, o tym, jak jest cudownie, czego to nie wybudują z piasku z tysiącem pytań: „Mamo, a myślisz, że woda ciepła?”, „A będzie tak samo słona, jak w zeszłym roku?”, „A kiedy pójdziemy na gofry?”, „A co zjemy na obiad?”. Widać, że są pierwszy dzień, bo mama cierpliwie odpowiada na pytania. Wraz z upływem urlopowych dni jej cierpliwość się kończy, zwłaszcza, gdy po raz kolejny rano podążają znanym sobie rytuałem w stronę plaży, łudząc się, że może jednak choć na krótką chwilę nasze morze uraczy ich cudowną pogoda na miarę Wysp Kanaryjskich.

Wchodzą na plażę, lokują się jak najbliżej wody, nieważne, że z głośników co jakiś czas płynie prośba, by przy samej wodzie zostawić pas dla przejazdu karetki w razie wypadku. Najpierw w ruch idzie parawan, z którym wcale nie chodzi o osłonięcie się od wiatru, bo choć wieje od morza, właśnie z tej strony zostaje otwarty, co by dzieci widzieć. Ważne, aby odciąć się od sąsiedztwa innych wścibskich turystów. Zawsze mnie zastanawia, co takiego oni chcą za tym parawanem robić, że tak się odgradzają… Odgłos młotków na zmianę z soczystymi przekleństwami mielonymi pod nosem roznosi się nad plażą. Ona nerwowo zerka w niebo, dzieci już strojach moczą nogi radośnie przeskakując falę, on rozkłada koce, ręczniki, leżaki, po czym z torby wyciąga browara i z głębokim westchnięciem opada na jeden z leżaków. I już nic go nie interesuje. Ona nieśmiało wystawia się w stronę nieba, które co jakieś pół godziny na dwie minuty się przejaśnia, a nawet jak stanie błękitem, to wieje tak, że na jej ciele z daleka widać gęsią skórkę. No ale opalić się trzeba, w końcu upragniony urlop. Dzieci biegają wokół sypiąc piaskiem, maluchy sąsiadów sikają do morza, inne wyrzucają tam gdzie stoją papierki od kolejnych batoników, lodów kupionych za osiem zeta, które w ich przyosiedlowym sklepie kosztują niecałe dwa. Wiadomo, te prosto z plaży jak już droższe, to też pewnie lepsze. On próbuje z dziećmi pograć w paletki, ale po kolejnym browarze trudno mu już trafić w lotkę, czy piłeczkę i jeszcze w konflikt wchodzi z ratownikiem, który próbuje wytłumaczyć, że kąpiel w jego stanie z dziećmi nie jest wskazana.

W końcu głód wygania ich z plaży. I znowu – skarpetki, klapki, leżaki, parawan, ręczniki, koc, torba, piłka, jedno wiaderko, bo drugie się już zgubiło i namiot, który co niektórzy niosą jednak rozłożony, bo złożyć się nie dało. Minąć się z takimi w wąskim zejściu na plażę nie jest niczym miłym, wiem z autopsji, nie raz kończyłam z obitymi piszczelami, podrapanymi udami, rozerwaną sukienką. Oczywiście rzeczony jegomość machający na prawo i lewo parawanem czy leżakami niczego nie zauważył, bo akurat obracając się wołał za kolegą, co by z nim na kolejne piwo się umówić. I ciach mnie po nogach całym swoim ekwipunkiem. Z czasem nauczyłam się w porę odskakiwać.

Wracają do swojego apartamentu, przebierają się – ona tym razem w sukienkę, on pozostaje w nieśmiertelnych klapkach, co by piasek mu nóg nie obtarł. Dzieci dostają nowy zestaw ubrań i czas ruszyć na podbój miejscowych atrakcji. Najpierw ryba na obiad, za cenę której rodzina mogłaby wyżywić się co najmniej przez tydzień. Później gofry, lody, kule, w które zamyka się dzieci,co by jak chomiki w małym baseniku się pokulały. Oczywiście jeszcze skakanie na trampolinie w szelkach, gdzie z pół godziny odstać trzeba w kolejce, bo pogoda jednak nie sprzyja plażowaniu i wszyscy wylegli na przyplażowe promenady. Oj jeszcze cudowne pluszowe zwierzaki, na których można się przemieszczać wykonując ruchy rodem z rodeo lub filmu erotycznego, co wywołuje nie wiedzieć czemu uśmiech na twarzach rodziców, choć na konikach, kucykach, nosorożcach, żyrafach zazwyczaj jeżdżą dzieci. Są oczywiście dmuchane zamki, piszczące i tańczące między nogami turystów zabawki, które można kupić za jedynie 20 złotych i jak dziecku odmówić? W efekcie jednego wieczoru znika tygodniowy budżet domowy nie widzieć za bardzo na co. I jeszcze zachód słońca, wśród śmieci pozostawionych przez turystów, w towarzystwie przepełnionych śmietników, z których wysypują się puste puszki, opakowania po czipsach i orzeszkach w karmelu. Większą niż zachód słońca atrakcją okazuje się być zgraja podpitych facetów, którzy postanawiają pokazać swoje gołe tyłki w świetle zachodzącego słońca kąpiąc się w morzu. Niektórzy nie są w stanie dobiec do wody, bo nogi odmawiają im posłuszeństwa, a raczej błędnik upojony alkoholem płata im figle, co niezmiennie ich bawi.

Mija pierwszy dzień. Tuż przed snem, ona jeszcze sprawdza pogodę, podczas gdy on już chrapie na łóżku. Z kąta apartamentu zerka dmuchany krokodyl, który nie wiadomo, czy ujrzy słońce następnego dnia. Blady strach padnie na rodzinę, jeśli lać będzie, bo to znaczy wędrówkę od knajpy do knajpy, od budy z lodami, do budy z goframi. Czy oni to przeżyją? Na pewno. A po tygodniu będą gnać w stronę domu, jakby uciekali przed kpiącym z nich wzrokiem Neptuna.