Go to content

Miłość na przeczekanie. Ile czasu dasz ukochanej osobie na zmiany, które nie nadejdą?

Miłość na przeczekanie. Ile czasu dasz ukochanej osobie na zmiany, które nie nadejdą?
Fot. iStock/prudkov

Ile czasu można dać ukochanej osobie na zmiany, które uporządkowałyby wasze relacje, ulepszyły waszą miłość, sprawiły, że wreszcie pozbyłabyś się wątpliwości, że w końcu mogłabyś być szczęśliwa? Ile trzeba czekać, aż on „zrozumie”, „przejrzy na oczy”, wybierze…? Jak to jest, żyć miłością „na przeczekanie”, mieć „byle jaki” związek i tylko wyobrażać sobie jak to mogłoby wyglądać, gdyby wszystko byłoby inaczej. Albo gdybyśmy zdecydowały się zakończyć tę relację, odejść, wyjść z tej iluzji, poszukać czegoś prawdziwego…

Piętnaście

Iwona czeka na swojego męża już piętnaście lat. Ma z nim dwójkę wspaniałych dzieci, dom, kota i dwa psy, w ogrodzie. Można powiedzieć, że to bardzo dużo. Ale Iwonie brakuje najważniejszego: jego spokoju, radości z tego, że ma piękną i zdrową rodzinę. Wspólnego czasu, rozmów z chłopcami, jego obecności, kiedy grają w sobotnie popołudnie w planszówki, całego tego „ojcowania”. Jego miłości wyrażanej nie wysokością kwoty jaką przelewa jej na konto co miesiąc („ty tak mało zarabiasz, kup sobie coś porządniejszego”), ani marką ubranek jakie na gwiazdkę dostają od niego ich synowie. Mąż Iwony z pewnością ją kocha, ale nie jest w stanie dać jej z tego uczucia więcej niż bezpieczeństwo finansowe, sporadyczna troska o jej zdrowie, kiedy nadchodzą chłodniejsze dni.

Męża Iwony nie ma. Emocjonalnie, bo fizycznie „bywa” tuż obok. Tyle razy prosiła: „Zajmij się nimi, zabierz ich na spacer, oni tak cię potrzebują”. Obiecywał i i jej i chłopcom, a potem, jak zwykle łamał tę obietnicę. I wcale nie zawodowe obowiązki stawały mu na przeszkodzie. On po prostu „nie chce”. Na zewnątrz, wśród obcych , cieszy się sukcesami synów, jest z ich dumny. Ale w domu, potrafi być bardzo wymagający i oschły, kiedy z czymś sobie nie radzą. Nie ma w nim spontanicznej chęci „bycia z nimi”, radości z czasu spędzonego razem, nie ma inicjatywy i woli by ich lepiej poznać. Czasem mówi wprost, że go męczą, drażnią. Żeby ich zabrać. Czasem wpada w szał, wykrzykuje te wszystkie okropne, wulgarne słowa, i że bez niego są niczym, że nic by nie mieli, że powinni codziennie dziękować za to, że urodzili się w takiej rodzinie. Czasem szarpie, mocno i patrzy, tak groźnie, że chłopcy kulą się w sobie jakby chcieli zniknąć.

Iwona wie, że to jest gdzieś głęboko w nim, że to jego dzieciństwo zaważyło na relacjach z synami. Wie, widzi jak dzieci rosną, jak coraz rzadziej czekają na tatę, jak coraz bardziej rozumieją, że nie mogą na niego liczyć, jak się odsuwają, jak nawet z „męskimi” sprawami przychodzą do niej. Mówi, że czeka, bo wierzy, że to „się zmieni”. Znalazła terapię dla niego, dla chłopców, dla siebie. Terapeutka zobaczyła jej siniaki, powiedziała: niech pani już nie czeka, niech pani się ratuje, zabiera chłopców, póki są jeszcze mali i przestanie się o niego troszczyć. Ale Iwona się martwi i czeka dalej. Bo przecież to nie jego wina, że tak sobie nie radzi z emocjami, że nie umie być ojcem. On się jeszcze zmieni, podejmie leczenie. I kiedyś będą wszyscy szczęśliwi. Na pewno.

Dwanaście

Ania jest z Pawłem od liceum. To już całe dwanaście lat. Kocha go, bardzo. I on ją też kocha. Przecież tyle razy rozmawiali o tym, że trzeba by w końcu „coś z tym związkiem zrobić”, założyć rodzinę, mieć dzieci: chłopca i dziewczynkę. Oboje chcą tej rodziny. Wynajęli razem mieszkanie, zaczęli wić gniazdko. Paweł jest cudownym partnerem. Wtedy, kiedy jest z Anią. W chorobie to potrafi ją wspaniale pielęgnować, nawet syrop jej nalewa na łyżeczkę. I chusteczki do nosa przynosi. Nikt nie potrafi takich śniadań jak on jej przygotować. Mówi też tak pięknie o ich miłości, że kiedyś będą mieli te dzieci i duży salon, wakacje w górach… Ale najpierw piękny ślub. Lada moment, już niedługo, da jej pierścionek. Tylko musi zdecydować jaki, bo dla niej to musi być naprawdę coś wyjątkowego.

Pięć lat temu ją zdradził. Przyszedł, powiedział, że się zakochał, że między nimi koniec. I, że przeprasza i dziękuje, było cudownie, ale to już koniec. Wyprowadził się z mieszkania i zostawił ją samą z czynszem i wszystkimi płatnościami, z dnia na dzień. Pół roku później okazało się, że się pomylił, że tamta dziewczyna była dla niego „nikim”. Że tylko ją, Anię potrafi tak kochać, to przeznaczenie. Wrócił, znów zapłacił swoją połowę czynszu. Znów mówili o dzieciach i o pierścionku.

– Ania – mówi jej przyjaciółka – Przecież on cię traktuje jak wyjście awaryjne. Raz zrobił Ci taki numer, to i następny raz nie zrobi?…

Przyjaciółka się nie myliła. Rok później Paweł zaczął spotykać się z koleżanką, którą znał od dzieciństwa. W cudowny sposób odnaleźli się po latach, zaiskrzyło… – Nie rób sobie nadziei – mówił Ani. – To miłość.

Miłość skończyła się po dwóch tygodniach. Ania wie, że Paweł się w końcu ustatkuje, że to ją wybierze „ostatecznie”. Że wcale nie jest żadnym wyjściem awaryjnym, na wypadek, gdyby nowa miłość nie wypaliła. A poza tym, to dobrze, że on wie, że ona będzie na niego zawsze czekać. Tą miłością, taką prawdziwą, wierną, ona zasłuży sobie na takie samo uczucie z jego strony.

I jeszcze jedno, Paweł zawsze wraca na gwiazdkę. A to coś znaczy. No dobrze, raz, jedyny raz zostawił ją samą, pojechał z tamtą dziewczyną z pracy w góry. Ale wrócił przecież i mówił, że to był błąd, że on zrozumiał i że już nigdy więcej. Chciał tylko sprawdzić, czy to uczucie do Ani jest większe niż każde inne. Sprawdził to jeszcze raz, miesiąc temu.

Ania czeka. Wie, że Paweł się zmieni, że zrozumie. Iwona też czeka, zakrywa posiniaczone ręce wciągając bluzkę z długim rękawem. Miłość nie zawsze jest przecież od razu szczęśliwa, prawda? Warto czekać.