Go to content

Koleżanka wytyka mi, że spoczęłam na laurach i nie rozwijam się, a ja… jestem szczęśliwa!

Fot. iStock / M_a_y_a

„To wprost niemożliwe, że kobieta z twoim wykształceniem i możliwościami nie chce robić kariery i rozwijać się” – usłyszałam niedawno od koleżanki. Niemożliwe? Dlaczego? Czy każdy musi robić karierę przez duże K  i za największe ambicje mieć awanse i tytuły przed nazwiskiem? Świat zwariował na punkcie rozwoju osobistego i słusznie, bo rozwijać się trzeba – tylko dlaczego ten rozwój pojmowany jest tak jednowymiarowo?

Mam 35 lat, jestem mężatką, matką dwójki dzieci. Od dwunastu lat pracuję w tej samej firmie, znam na wylot każdy jej kąt i każdego pracownika – co wcale nie jest trudne, biorąc pod uwagę, że jest nas tutaj niespełna dziesięcioro. Doskonale znam swoje obowiązki i dobrze wiem, jak będzie wyglądał każdy kolejny dzień w firmie. Nuda? Rutyna? Możliwe, ale wcale mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – jestem z tym szczęśliwa! Szef traktuje mnie jak człowieka, a nie trybik w maszynie, współpracownicy nie marzą o tym, by podstawić mi nogę i są autentycznie życzliwi, nie boję się o utratę posady biorąc zwolnienie lekarskie z powodu choroby dziecka. Pensja może i jest przeciętna, ale wystarczająca, nie brakuje nam do pierwszego. Jedni stwierdzą, że złapałam Pana Boga za nogi i każą trzymać się tego, co mam, inni zarzucą, że spoczęłam na laurach i ugrzęzłam we własnej strefie komfortu (modne ostatnio słowo).

Pamiętam jak moi rodzice harowali, by mi i siostrze niczego nie brakowało. I pomimo wysiłków nie udało im się, bo brakowało nam najważniejszego – ich obecności. Mama była księgową, brała dodatkowe zlecenia i nawet w domu siedziała nad papierami. Nieustannie też szkoliła się, chodziła na kursy komputerowe, wdrażała do pracy w nowych systemach – nie miała wyjścia, wszystko „szło z duchem czasu” i zmieniało się często z dnia na dzień. Tata pracował w banku, zaczynał od zwykłego kasjera, a na emeryturę przechodził jako kierownik wyższego szczebla. Ta droga zawodowa kosztowała go mnóstwo wysiłku, dwa lata studiów podyplomowych, niezliczone godziny dodatkowej pracy, kursów i szkoleń.

Kiedy oboje byli  już na emeryturze, zapytałam ich, czy nie żałują swoich wyborów zawodowych. Sama stałam wtedy przed kolejną życiową decyzją i potrzebowałam rady, wskazówki kogoś bardziej doświadczonego. Mama powiedziała mi wtedy, że choć jest im teraz dobrze i mogą spokojnie odpoczywać, to czuje, jak wiele im umknęło w tym pędzie, że pewnych spraw już nie da się nadrobić i wynagrodzić. Obiecałam sobie wówczas, że ze mną będzie zupełnie inaczej, że moje dzieci nie poznają smaku samotności i rozczarowania kolejną nieobecnością rodziców i niedotrzymanym przez nich słowem. Że nie będę czekać do emerytury z realizowaniem swoich marzeń i odpoczynkiem, z prawdziwym przeżywaniem życia. Jak na razie, dotrzymuję słowa.

„Z twoją głową i umiejętnościami mogłabyś zajść o wiele dalej, awansować. Kiedyś byłaś zupełnie inna”. No tak, kiedyś nie miałam rodziny i praca była numerem jeden. Ale moje priorytety się zmieniły, potrzeby mam zupełnie inne, pragnienia nie te same, co dziesięć lat temu. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w większych firmach, czy w korporacjach, perspektywy są o wiele większe. Że są prywatne ubezpieczenia lekarskie, karty do klubów sportowych, darmowe bilety do kina, duże premie świąteczne, kursy, szkolenia – tylko czasu brakuje, by z tego wszystkiego korzystać, bo trzeba biec w wyścigu i nie dać się wyprzedzić innym. Wcale o tym nie marzę! Wolę swoją nudę, spokój, wolne popołudnia dla rodziny i ograniczony stres.

Czy naprawdę miarą szczęścia w dzisiejszych czasach stał się rozwój zawodowy i pozycja, jaką zajmujemy na rynku pracy? A komfort, coś, do czego paradoksalnie każdy z nas dąży, postrzegany jest jako przeszkoda, uczucie tłamszące i ograniczające? Nie widzę nic złego w tym, że czuję się dobrze tam, gdzie teraz jestem, a swoją pracę traktuję jedynie jako źródło zarobku, a nie życiowej satysfakcji. To nie jest moja pasja. To nie jest moje hobby. Mogłabym bez niej żyć i być równie szczęśliwa. I nie boję się mówić o tym głośno, choć to niepopularne w dzisiejszych czasach i postrzegane jako wyraz braku ambicji, lenistwa i wygodnictwa. Od bycia wzorowym pracownikiem wolę bycie wzorową matką i żoną, a zamiast rozwoju zawodowego wybieram rozwijanie własnych pasji i zainteresowań – robię to świadomie i z ochotą, bez żalu i wyrzeczeń. To jest właśnie moja wizja szczęścia – nie żyję po to, by pracować, ale pracuję po to, by godnie żyć. Czy tak trudno jest to zrozumieć i zaakceptować?